Oba te pojęcia — czas i życie — sprzężone są tak nierozerwalnie, że w skali jednego ludzkiego bytu oznaczają wręcz to samo, wynika stąd, iż “wolny czas” oznacza “wolne życie”. (Janusz A. Zajdel, Limes Inferior).
W codziennym biegu za pieniądzem, pracą wypełniającą czas od wschodu do zachodu Słońca (a zwykle i dłużej), wyjazd poza okrąg codziennych wydarzeń był jak wyjście na spacer do lasu po burzy, gdy świeże powietrze wypełnia płuca i usuwa z nich ciężkie cząsteczki unoszące się w rzadko wietrzonym pomieszczeniu. W wyścigu nie tyle za luksusem, a co za związaniem końca z końcem, przez chwilę można poczuć się wolnym i zostawić za sobą codzienny trud. Nie pozostaje więc nic innego jak spakować to co niezbędne i wyruszyć.
Tym razem budzik zadzwonił wcześniej niż zwykle. Katorga pobudki przed godziną 9 rano jest ciężka do przetrwania. Jednak tym razem nie było mowy o ociąganiu się. Rzut na siłę woli okazał się udany. Spacer z psem zajął raptem 2k10 czasu, więc udało się jeszcze rano spakować. Niestety rzuty na kawę okazały się nieudane, więc wyprawa zaczęła się bez porannej porcji magicznego napoju. Pierwsze etapy były proste do zrealizowania. Dostać się na dworzec autobusowy i znaleźć właściwy środek transportu do Wrocławia. Wyciągnięta karta Zdarzeń okazała się przyjazną i spotkałem dwójkę przyjaciół, którzy podróżowali tym samym autobusem. Przygoda zaczynała się pozytywnie. Na miejsce dotarliśmy bez większych problemów. Quest “zakwaterowanie w akademiku” też nie sprawił trudności. Jak na razie wszystko szło sprawnie.
Małe problemy pojawiły się tradycyjnie przy wejściu do lokacji Hala Stulecia. Należało wziąć udział w tradycyjnym obrzędzie zwanym Kolejconem, czyli od ustawienia się w długiej kolejce po akredytację. Osoby z wcześniej wykupionymi wejściówkami były jednak na bieżąco wywoływane i mogły trochę szybciej wejść na teren konwentu. Jako przezorni i przygotowani mieliśmy odpowiednie artefakty w postaci wydrukowanych kodów kreskowych. Zagadkowe było zorganizowanie tylko jednej kolejki. Może gdyby osobna była przygotowana dla poszukiwaczy przygód posiadających artefakty wszystko odbyłoby się sprawniej. Trudno jednak przeniknąć umysł Mistrza Gry i widać tak było w scenariuszu. Z drugiej strony, oczekiwanie na wejście nie było specjalnie długie i być może chodziło tylko o odprawienie obrzędu, aby tradycji choć symbolicznie stało się zadość.
Po wejściu do Hali od razu można było zobaczyć wielu innych poszukiwaczy przygód, którzy już zaczęli realizować swoje misje. Widać, że pochłaniały ich zadania i przygody. Witali się, rozmawiali, wielu siadało przy stołach w gospodzie zwanej Games Room i oddawało się rozrywce przy grach planszowych. Te niezwykłe itemy można było na miejscu wypożyczyć albo nabyć, zależnie kto miał ile golda (lub kredytów). Okazji do uszczuplenia sakiewki było o wiele więcej. Wokół gospody rozsiedli się liczni handlarze i sprzedawcy oferujący towary tak mnogie, że ciężko było to wszystko w pierwszej chwili ogarnąć. Od ksiąg nowych i trochę starszych, przez artefakty z filmów i powieści, miecze tradycyjne i świetlne, po wyszukaną biżuterię dla dam i niewiast. Były magiczne różdżki i medaliony, zacne białogłowy mogły przyozdobić swe ciała tatuażem z henny. Wystarczyło wyjść z gospody, aby znaleźć ogromne targowisko, na którym serwowano rozmaite i egzotyczne dania. Burgery, wursty, pizza i wiele, wiele innych. Obok zaś znajdował się jeszcze jeden budynek, a w nim sale wypełnione wiedzą, uczonymi dyskursami, polemikami i rozmowami. Prezentowały się tam liczne stowarzyszenia poszukiwaczy przygód, w tym zacny Śląski Klub Fantastyki, którego jestem skromnym członkiem. Wtedy też moi przyjaciele rozpoczęli realizację swoich questów, więc po wspólnym rozegraniu “Studium w szkarłacie” udałem się w swoją stronę.
W czasie trwania przygody podejmowałem liczne zadania, wśród których dominowały prelekcje. Ich obfitość owocowała codziennymi dylematami. Kilka razy chciałbym być w dwóch, a nawet trzech miejscach jednocześnie, gdyż każda dodawała +10 do wiedzy. Przy planowaniu niestety nie pomogła mi książeczka programowa. O ile rozpiska wszystkich prelekcji w postaci tabeli z podziałem na czas i miejsce (salę) sprawdziła się jak zwykle doskonale, o tyle znalezienie opisu danego punktu programu w samej książeczce stanowiło nie lada wyzwanie. Niezorientowanym w tego typu przygodach należy się tutaj małe wyjaśnienie. Na Polconie w wielu salach odbywa się mnóstwo różnych spotkań, paneli, warsztatów i tym podobnych. Każdy uczestnik konwentu rozpoczyna rozgrywkę z rozpiską wszystkich wydarzeń w formie tabel, z których wiadomo co, gdzie i o której jest. Jednak w tabeli podane są jedynie tytuły spotkań, osoby prowadzące oraz ew. goście. W ekwipunku ma więc też osobną książeczkę, w której niczym w księdze czarów opisany jest każdy punkt, aby było wiadomo (mniej więcej) czego będzie dotyczyć spotkanie. Bywało tak, że każdy warsztat, panel itd. miał swój numer, a książeczka zawierała opisy spotkań posortowane numerami. Tym razem numerów zabrakło, a Mistrz Gry postawił na układ tematyczny. Niestety moim zdaniem to się nie sprawdziło i wprowadziło modyfikator — 1k6 w testach na skuteczne znalezienie poszukiwanych treści. Często musiałem wertować i szukać skrótów wystąpień. Rozpisałem się w tym punkcie może nadmiernie, ale jest to właściwie jedyna sposobność “ponarzekania” na Mistrza Gry. Innych powodów do pretekstów po prostu nie dał.
Realizowanie kolejnych questów zwykle natrafia na różne utrudnienia. Czasem przemieszczanie się w tłumie między lokacjami nie jest łatwe i można się spóźnić. Przy tego typu przygodzie i przy tej ilości wydarzeń, program się zmienia i potrafi zaskakiwać uczestników. Ktoś coś odwoła, przesunie itd. Tego typu zaskoczeń nie było tym razem zbyt wiele. Mistrz Gry czuwał i zostawiał uczestnikom niezbędne informacje. Warto podkreślić świetne przygotowanie całej rozgrywki. Należą się wielkie brawa za udaną sesję.
Właściwie każdy quest okazywał się udany i ciekawy. Ilość punktów doświadczenia rosła, morale również a siły psychiczne po miesiącach pracy i różnych niepowodzeń powoli się regenerowały. Oczywiście życie nie jest usłane płatkami róż, więc trafiłem i na taki panel, gdzie paneliści nie mieli okazji za wiele powiedzieć. Prowadzący, Jacek Inglot, tak zdominował spotkanie, że poczynił wykład na temat dystopii zamiast prowadzić rozmowę. Jednym z gości był Wojciech Zembaty, socjolog, specjalista od dystopii w twórczości zachodnich autorów. Trochę szkoda, że nie udało mu się opowiedzieć więcej (musiały mu wyjść słabo rzuty na siłę przebicia). Mam nadzieję, że to był wypadek przy pracy i Jackowi Inglotowi się takie sytuacje nie powtórzą.
Trochę trudności nastręczała także nocna regeneracja sił. Niestety nie zwróciłem wcześniej uwagi na to, że po drodze została zastawiona pułapka w postaci konwentowej tawerny, która przechodniów zmierzających na nocleg przyciągała gwarem i śmiechem. Tam przy kuflu piwa toczyły się rozmowy o sprawach wzniosłych i istotnych, snuto plany zdobycia władzy nad światem, wielu się radowało, niektórzy nawet tańczyli, a humor dopisywał gościom do późnych godzin nocnych. Skoro można było tam zdobyć 1k6 charyzmy za każdą spędzoną tam godzinę, jakże mogłem nie skorzystać z okazji i nie wychylić kufelka?
Wybierając się na Polcon miałem przed sobą kilka ważniejszych questów do zrealizowania. Udało mi się osiągnąć wszystkie bez jednego. Gościem specjalnym był Peter V. Brett, więc nie mogłem przepuścić okazji i zdobyłem jego autograf (kto nie czytał jego sagi o demonach koniecznie musi nadrobić!). W ten sposób wzrosła moja odporność na demony. Udało mi się także uzyskać autograf Marcina Rusnaka, który napisał ongiś Czas ognia, czas krwi i tym samym zamienić zwykłą księgę w magiczny artefakt. Mając ograniczone miejsce w ekwipunku zabrałem książki tylko tych autorów. Nie mam więc innych autografów (na miejscu nic nie dokupiłem)… poza jednym. W sobotę na Polconie pojawiła się pisarka absolutnie najwyższych lotów, którą kocham i uznaję za najlepszą powieściopisarkę wszech czasów. Homer mógłby jej buty wiązać. Wszystkie jej dzieła, które posiadam, są już przez nią podpisane, więc wpisu dokonała do książeczki z programem. W ten sposób moje statystyki wzrosły 1k100 każda. Dowiedziałem się też (na ucho) nie tylko o dacie premiery jej nowej książki, ale także o pisarskich planach. W szalonym umyśle twórczyni Dożywocia powstał zamiar napisania trylogii. Jakiś pomysł nie daje jej widać spać, to będzie go przelewać na papier. Pomysł się spodobał wydawcy i już niedługo ma powstać wstępny konspekt. Zaciesz ogromny, bo kolejne księgi znajdą się w kolekcji. Jednocześnie wcale nie zachęcam do odwiedzania profilu Kisiel z kłulika na Facebooku i zachęcania ałtorki (celowy zabieg ortograficzny) do pisania. Ani trochę nie sugeruję, żebyście codziennie przypominali jej, że powinnością pisarza jest pisać ku uciesze ogółu ludzi, tłumów, kartofli i gromadki psychofanów. Za powyższe czynności wykonywane regularnie uzyskuje się 1k6 do wytrwałości, a ałtorka dostaje 1k6 do motywacji i 1k6 do niepoczytalności (która to cecha wychodzi akurat jej na dobre).
Punktem kulminacyjnym przygody była gala wręczenia nagrody im. Janusza A. Zajdla. To wyróżnienie przyznawane jest autorom przez czytelników w formie plebiscytu. W szczegółach można o tym poczytać na stronie nagrody. Także to zadanie wykonałem (+1k20 do lansu). W tym roku pojawił się ruch zachęcający do włączenia się w głosowanie: owocem była rekordowa ilość głosów. Podobno proporcjonalnie do ilości uczestników nasz Zajdel przebija frekwencją nagrodę Hugo. Laureatem w obu kategoriach (za opowiadanie i za powieść wydane w 2015) został Robert Wegner. Konkurencja była duża, zwłaszcza wśród powieści, gdzie nominowane utworu były na bardzo wysokim poziomie. Wszystkim, którzy tego jeszcze nie zrobili, gorąco polecam zapoznać się z nominowanymi utworami, zwłaszcza, że opowiadania można znaleźć w darmowym ebooku. Dajcie znać, które najbardziej przypadły Wam do gustu. Mistrz Gry zaleca realizację tego questu.
Ze wszystkich najtrudniejszym dniem była niedziela. Po hulaszczej sobotniej nocy i snuciu planów, przy których pomysły przejęcia władzy nad światem wydają się prostą zabawą dla małych dzieci, dał się we znaki niedobór snu z kilku ostatnich dni (a wcześniej i kilku tygodni pracy). Przygoda mnie na tyle wciągnęła, że nie chciałem jej kończyć. Właściwie tylko nadzwyczajnym wysiłkiem woli (wyszły mi bardzo trudne rzuty kością) opuściłem Halę Stulecia i udałem się na dworzec, a stamtąd do Katowic. Tak skończył się ten polconowy quest. Do zobaczenia na następnej przygodzie. Za rok wybieram się do Lublina i mam nadzieję, że tam się spotkamy!
P.S. Pisałem o questach, które chciałem zrealizować na Polconie i o tym, że udało mi się to prawie w 100%. Jedyne czego zabrakło, to znalezienie kandydata na męża. Jednak w trakcie konwentu przypadał rzekomo Dzień Wyznawania Miłości (20 sierpnia). Sprawdziłem i takich dni jest jeszcze kilka w ciągu roku. Gdyby ktoś jednak chciał nadrobić, to nie musi czekać ani na następnym Polcon, ani następny Międzynarodowy Dzień Czegokolwiek. Bo męża niestety nie udało mi się znaleźć, ani żadnego kandydata. Nie, żeby nie było takich dobrze się zapowiadających, ale wbrew opinii niektórych, ja to nieśmiały człowiek jestem i musiałbym dużo więcej wypić, żeby zebrać się na odwagę. No i na tyle poznać człowieka, aby wiedzieć, że nie dostanę w zęby. Może kiedyś będę razem z kimś przeżywać wspólnie niejedną przygodę! 😉
Wybacz, że dopiero teraz czytam relację, ale wcześniej jakoś ciągle zabiegany byłem. Bardzo oryginalny pomysł a wykonanie mistrzostwo! 😀 Rewelacyjnie się to czyta!
Mam nadzieję, że wrócisz jeszcze do blogowania i recenzowania, nawet jeśli to miałyby być 1-2 wpisy w miesiącu 🙂