Kolejna powieść w cyklu “Uniwersum Metro 2033” choć nieco różniąca się od pierwowzoru, wciąga w post-apokaliptyczny świat. Choć czasami brakuje czegoś, co ma oryginał…
Tullio Avoledo, “Korzenie Niebios”, Insygnis, Kraków 2013
Biję się w piersi, że recenzja ta powstaje tak późno. Chciałem nakręcić kolejną video-recenzję. Nagrałem nawet materiał, ale obróbka zajmuje mnóstwo czasu, którego mi po prostu zabrakło. Po ponad miesiącu siadam więc w końcu do napisania jej w tradycyjnej formie. Tym bardziej, że po książkę (mimo mankamentów) warto sięgnąć!
„Dziwnie poruszać się w otwartej przestrzeni. Żyję od tak dawna pod ziemią, że chyba doznałbym szoku pod rozgwieżdżonym niebem. Ale gwieździste niebo należy już do przeszłości. Pokrywa chmur, z której pada lepki śnieg, jest jak niskie sklepienie grobowca. Czasami myślę sobie, że Ziemia stała się olbrzymim grobem, mogiłą dla całej ludzkości, i że my, nieliczni ocaleni, jesteśmy jedynie niewygodnymi anomaliami statystycznymi, żałosną resztą z działania matematycznego, które powiodło się niemal perfekcyjnie.”
Książki pisane na podstawie czyjegoś tam pomysłu, czyli “fan-fici”, kojarzą mi się raczej ze słabą literaturą. Jakiś fan czy jakaś fanka mówi sobie: Napisze zarąbistą książkę! A potem biedni znajomi muszą to czytać. Jednak Korzenie Niebios to nie fan-fic jakiegoś tam kogoś komu wydaje się, że potrafi pisać. To książka, która wciąga prawie tak samo jak oryginał.
Akcja zaczyna się w Rzymie, w Nowym Watykanie. Młody ksiądz John Daniels, przewodniczący i jedyny członek Kongregacji Doktryny Wiary, ma wyruszyć w niebezpieczną misję do Wenecji. Jego eskortą będzie sześciu żołnierzy Gwardii Szwajcarskiej. To co stanie się w trakcie realizacji misji ojca Johna zmieni go zupełnie i otworzy oczy na nowy świat.
Klimat tej książki jest inny niż pierwowzoru. W niej wiele osób przebywa na powierzchni, tak jakby promieniowanie było mniejsze, mniej szkodliwe niż w Moskwie. Istnieją nawet osady w dawnych miastach, gdzie choć ludzie nie przebywają poza budynkami bez skafandrów, jednak nie chowają się wyłącznie głęboko pod ziemią. Bardziej też niż w Metrze poznajemy potwory grasujące po powierzchni ziemi, choć gdy czytamy książkę można mieć wątpliwość kto tu jest potworem.
Kolejną różnicą jest element nadnaturalny, mocno obecny w książce Avoledo. Od pewnego momentu rozpływa się granica między tym co realne, a tym co magiczne, nadnaturalne. A więc raz kroczymy wraz z ojcem Johnem w krainie duchów i gdy już wydaje nam się, że ten nowy świat jest prawdziwy, autor niszczy to złudzenie rozbijając je w drobny mak. Oczywiście tylko do czasu…
Są też niewielkie mankamenty książki, więc i o nich trzeba wspomnieć. Postacie w drużynie są… Właśnie, są i nic więcej. Zauważamy oczywiście ojca Johna, kapitana Duranda i… prawie nikogo więcej. Jakby trochę zabrakło pomysłu co z nimi zrobić, a być musieli, bo kto by rąbał z automatów do takich czy innych potworów. Poza tym ojciec John udziela także sakramentów zmarłym. Dziwne, że szef Kongregacji Doktryny Wiary jest tak niedokształcony w teologi.
Inny klimat i drobne mankamenty nie oznaczają, że książka wciąga mniej. Pewne różnice nadają polotu i oryginalności. Choć dla mnie osobiście mrok tuneli bardziej wpływał na psychikę i wyobraźnię, to Korzenie Niebios i tak czytałem z zapartym tchem.