Dobrze jest poczytać co nie co przy weekendzie, więc mamy dla Was fragment książki Marzyciele i Pokutnicy Krzysztofa Spadło. Jest to jego debiutancka książka, wydana w wydawnictwie Novae Res.
Książkę można dostać w księgarni internetowej.
Marzyciele i Pokutnicy to zbiór dziesięciu opowiadań, których akcja została osadzona w znanej nam z codzienności współczesnej Polsce. Jednak świat przedstawiony posiada swoje drugie, mroczne i nieznane większości oblicze. Bo przecież skąd możemy wiedzieć, że człowiek którego przed chwilą minęliśmy w sklepie lub na przejściu dla pieszych nie jest tym, który wynalazł maszynę czasu i właśnie planuje udać się w przeszłość, żeby zmienić losy ludzkości? A może chłopiec biegnący z naprzeciwka w zawadiacko przekrzywionej czapeczce bejsbolowej jest kimś zupełnie innym niż z pozoru nam się wydaje? Być może kryje w sobie straszliwą tajemnicę?
PRZEWOŹNIK
Dzisiejszy lipcowy poranek był zwiastunem upalnego dnia. Promienie wschodzącego słońca niczym prężne złote struny ostro rozcinały powietrze, a na turkusowobłękitnym niebie nie sposób było dostrzec choćby cienia najmniejszej chmurki. Ognista kula z każdą minutą pięła się coraz wyżej ponad horyzontem i rozdając dookoła przyjemne ciepło, docierała swym wesołym blaskiem do najciemniejszych zakamarków, by ofiarować światu upragnioną radość życia.
Dachy domów, liście drzew, krzewy i połacie trawy, skąpane w porannej rosie, migotały tysiącami malutkich refleksów, sprawiając wrażenie minimalnego ruchu. Można było ulec złudzeniu, że ktoś w jakiś cudowny, wręcz czarodziejski sposób obsypał całą okolicę drobniutkim, błyszczącym brokatem.
Zalesione tereny położone na obrzeżach miasta spowijała delikatna mgła. Mleczne smugi unoszące się tuż nad powierzchnią ziemi wolno dryfowały, błądząc pomiędzy krzewami i konarami drzew, jakby chciały ukryć przed oczami wścibskich swoje tajemnice.
Strzelce Opolskie, pogrążone jeszcze we śnie, otulała wszechogarniająca cisza; jedyną oznaką życia był poranny śpiew ptaków. Chociaż czasami można też było usłyszeć, jak niewidzialne skrzydła unoszą w przestrzeń charakterystyczny stukot pędzącego gdzieś w oddali pociągu.
Tak jak co dzień kościelne dzwony odezwały się dokładnie o piątej trzydzieści, zwołując na poranną mszę, a ich donośny dźwięk rozbrzmiewał dostojnie nad całą okolicą. Ulice miasta powoli zaczynały tętnić życiem. Ludzie podążający w różnych kierunkach spieszyli do swoich codziennych zajęć i obowiązków, a warkot jadących samochodów miarowo potęgował narastający pośpiech.
Tradycyjnie o 6 ciszę więziennych korytarzy rozszarpał ostry krzyk dzwonka, budząc skazańców ze snu.
Tutaj, w tym hermetycznym świecie, każdy dzień był jak kopia poprzedniego. Schemat wykuty przez żelazne regulaminy kreował monotonną rzeczywistość. Rzeczywistość tego świata.
Dochodziła 7.15.
Na więziennym parkingu sześć zielono-żółtych autobusów, będących własnością zakładu karnego, stało gotowych do odjazdu. W każdym z nich oprócz kierowcy znajdowało się sześciu uzbrojonych strażników i dwudziestu ośmiu skazańców odzianych w stalowoszare uniformy. Chwilę później pokaźnych rozmiarów brama wyjazdowa wykonana z litej stali, górą zawieszona, a dołem wpuszczona między szyny, otworzyła się z głośnym zgrzytem. Hałas rozjeżdżających się na boki wrót spłoszył stado gołębi siedzących na pobliskim dachu. Przerażone ptactwo w panice poderwało się do lotu i nerwowo trzepocząc skrzydłami, zatoczyło w przestworzach krąg i poszybowało w kierunku miasta.
Autobusy jeden za drugim wolno wyjeżdżały, opuszczając smutną twierdzę odkupienia, i płynnie wtopiły się w świat po drugiej stronie muru. Niektórzy z więźniów niczym turyści biorący udział w egzotycznej wycieczce pożerali oczyma zmieniający się w miarę jazdy krajobraz. Natomiast inni, mający dłuższy „staż” niż ich współtowarzysze, patrzyli spokojnym, beznamiętnym wzrokiem, na którego dnie czaiły się smutek i tęsknota za wolnością.
Kolumna pojazdów rozbiła się na kolejnym skrzyżowaniu. Cztery pierwsze pojechały prosto, a dwa pozostałe skręciły w prawo i zniknąwszy za zakrętem, pomknęły peryferiami Strzelec Opolskich. Zmierzając drogą w kierunku Krapkowic, po kilku minutach jazdy minęły tablice wytyczające granice miasta. Teraz asfaltowa wstęga szosy wiła się pośród malowniczych pól i lasów, zatopionych w lipcowym porannym słońcu. Zostawiwszy w tyle niedużą wieś Kalinów, trzy kilometry dalej pojazdy skręciły w leśną drogę. Sunąc wyboistym traktem prowadzącym w głąb lasu, wpadły w ramiona ciszy i przyjemnego chłodu. Tutaj dokładnie było widać, jak smugi słonecznego światła z trudem przebijają się przez korony drzew i znajdując gdzieniegdzie wolną przestrzeń, niczym sztylety zatapiały się w gęstym poszyciu. Przyroda jeszcze spała, trwając w bezruchu. Odgłos silników i smród spalin uderzył w ten naturalny spokój jak kamień w niezmąconą toń wody, a wszelka zwierzyna i leśne duszki umknęły spłoszone i pochowały się w zielonym gąszczu.
Po piętnastu minutach jazdy autobusy zatrzymały się na małej polanie, tuż przed biegnącym wzdłuż nasypem kolejowym. Opony pojazdów schlapane rosą mieniły się czarnostalowym blaskiem.
Od kilku tygodni przewożono w to miejsce tanią więzienną siłę roboczą. Skazani wykonywali żmudną, monotonną pracę przy renowacji tutejszej linii kolejowej. Sama robota właściwie nie była ciężka, a poza tym przestrzeń, las, bezkresne niebo… oddychając pełną piersią, aż czuło się zapach upragnionej wolności.
Skazańcy powoli, bez pośpiechu, wychodzili na zewnątrz i ustawiali się w dwuszeregu przed samochodami. Najstarszy rangą strażnik wszedł na nasyp, stanął w rozkroku, spojrzał na zegarek, siarczyście splunął i rzekł donośnym głosem:
– Dobra, twardziele, jest ósma. Koło południa zrobimy przerwę. Krótką, bo krótką, ale zrobimy, co mi tam. No, chyba że nie zasłużycie – zamilkł na chwilę, na jego nieprzyjemnej twarzy pojawił się gorzki grymas, mający zapewne przypominać uśmiech. Z ironią w głosie dokończył: – Tak więc nie będę się zbytnio rozwlekał, wieta, co mata robić! A ja, życząc szanownym panom miłej, przyjemnej i owocnej pracy, tradycyjnie odwołuję się do pozostałości waszych zdegenerowanych umysłów i proszę, jeszcze raz podkreślam – proszę! – abyście zachowywali się spokojnie i przyzwoicie, jak na grzecznych chłoptasiów przystało. Amen.
Klawisz, najwyraźniej rozbawiony i dumny ze swojej krótkiej przemowy, energicznie obrócił się na pięcie i rzucił przez ramię:
– Naprzód!
Mężczyźni w więziennych drelichach bez ładu i składu ospale ruszyli na wprost.
Strażnicy stojący w grupie, nieco z przodu po prawej stronie, gorliwie słuchali opowieści jednego z nich i nagle wybuchli gromkim śmiechem. Chaos, nieład, brak czujności, to właśnie dało krótką chwilę ogólnej dezorientacji. Szansa. Okazja jedna na tysiąc. Ileż mogła trwać? Kilka sekund? Może krócej? Ile? Reakcja jednego ze skazańców idącego w drugim szeregu w ogóle nie była zaplanowana. Żywioł. Pierwotny zmysł wziął górę nad rozumem. Instynkt. Mężczyzna nieznacznie zwolnił, przykucnął, szybkim spojrzeniem ocenił sytuację i płynnym ruchem rzucił się w tył w kierunku najbliższego pojazdu. Kiedy padał, pomógł swemu ciału wykonać obrót i schował się za wewnętrzną częścią koła. Znowu instynkt. Leżąc w ukryciu, z napięciem obserwował, jak strażnicy zaczynają formować rozciągnięty szyk i zachodząc lekkim półkolem, zamykają ten żałosny kondukt. Szary tłuczeń wysypany na wzniesieniu specyficznie zachrzęścił pod stopami idących.
Serce waliło mu jak opętane, nie potrafił zapanować nad przyśpieszonym oddechem, poczuł, jak zimny pot pokrywa mu ciało, a wewnątrz czaszki eksplodują tysiące myśli. Palce dłoni wbił z całej siły w ziemię, szczęki zacisnął aż do bólu, jego ramiona i kark ogarnął piekący skurcz. Raz, drugi, udało się! Złapał oddech! Zrobił kilka głębokich wdechów i nagle całe napięcie prysło niczym bańka mydlana. Miał nieodparte wrażenie, że to, co teraz widzi, toczy się w nienaturalnie zwolnionym tempie. Obraz docierający do jego mózgu przypominał leniwie przesuwające się kadry filmowej taśmy. Postacie wolno kroczyły i zanim znikły za zieloną ścianą drzew, wydawało mu się, iż minęły wieki.
Nadal leżał bez ruchu. Podświadomie czekał, by ujrzeć, jak za moment pojawią się spanikowani strażnicy. Sądził, że usłyszy ich wściekłe okrzyki, tupot, zobaczy twarze żądne krwi, krwi i pokory. Nasłuchiwał. Nic. Cisza. Jedynie przyjemny pomruk lasu.
Powoli podczołgał się w stronę wolnej przestrzeni między autobusami. Delikatnie stanął na równe nogi i zastygł jak głaz. Wstrzymał oddech i wytężył słuch. Nadal nic. Cisza.
„Co robić?! Co robić?!” – przemknęło mu przez myśl. „Kurwa, co robić?! Co ja najlepszego zrobiłem?! Niech to szlag! I co dalej?! No co?! Nie, muszę wrócić! Nie mam najmniejszych szans! Wracam i koniec! Kurwa! Boże, żeby tylko się udało! Żeby tylko się udało…”.
Bezszelestnie zatopił się w zielonym gąszczu. Teraz już nie było odwrotu. Stało się! Postawił swój los na jedną kartę. Ostrożnie stąpał, uważając, by nie nadepnąć na jakieś spróchniałe gałęzie lub patyki. Wolno, metr za metrem posuwał się w głąb lasu. Przystanął. Spojrzał w tył. Samochody nikły wśród listowia. Stał. Stał i nasłuchiwał wszelkich odgłosów, które mogłyby świadczyć o tym, że jego zniknięcie zostało zauważone. Nic. Cisza i las. Wziął głęboki oddech, obrócił się na pięcie i ruszył pędem przed siebie, przebierając nogami najszybciej, jak tylko potrafił. Towarzyszył mu trzask pękających pod stopami gałęzi. Rękoma torował sobie drogę przez gęste krzewy i zarośla, które jak bicze smagały jego twarz i tułów. Goniąc ile sił, niczym kamień wystrzelony z procy mknął pośród leśnej głuszy. Biegł zygzakiem między drzewami, długimi susami pokonywał naturalne przeszkody, nie zważał na to, iż krzewy ostrężyn – mimo że miał spodnie z długimi nogawkami – szarpały mu łydki, orząc ciało aż do krwi. Biegł.
Poszycie lasu zmieniało się z każdą chwilą. Gęste chaszcze znikały, pozostając w tyle, by za sto metrów jak opuszczona kurtyna pojawić się ponownie. Niczym dziki zwierz mężczyzna pędził w morderczym tempie i jak precyzyjnie wystrzelony pocisk przelatywał przez zielone barykady krzewów. Gnał bezlitośnie w pogoni za wyimaginowaną wolnością. Każdy oddech, każdy krok były jak cudowna pieśń swobody. Poprzednie myśli i zwątpienie zostały gdzieś bardzo daleko. „Dalej! Dalej stąd! Naprzód! Biegnij!” – tylko to był w stanie usłyszeć i tylko w to teraz wierzył. Cała reszta nie istniała.
Mijały minuty, kwadranse. Już był daleko. Bezpiecznie daleko. Stracił poczucie czasu i przestrzeni, ale najważniejsze, że wciąż miał siły.
Biegł. Bezustannie. Musiał biec.
Niekiedy kątem oka spoglądał w stronę słońca, ale nawet nie wiedział, dlaczego to robi, nie zastanawiał się nad tym. Jego rozum zdezerterował już na początku ucieczki. Instynkt podejmował decyzje, prowadził, określał kierunek, wiódł.
Chwilami, kiedy miał wrażenie, że zmęczenie rozsadza mu płuca i powala z nóg – zwalniał. Poruszał się wtedy wolnym truchtem, by chociaż odrobinę zregenerować utracone siły, nabrać energii i ponownie rzucić się pędem na wprost. Odpoczynek nie wchodził w rachubę, chwila słabości mogła zbyt dużo kosztować. Musiał przezwyciężyć własne siły.
Słońce było już wysoko. Struktura lasu drastycznie się zmieniła. Krzewy pojawiały się już tylko w niedużych grupkach, a rozpościerający się obszar porastały sosny, nieliczne kępki trawy i mchu oraz igliwie, mnóstwo suchego igliwia, które niesamowicie ułatwiało bieg. Z przodu teren delikatnie przechodził w łagodne pagórki. Wbiegając na nie, mężczyzna z każdym metrem tracił szybkość i siły. Jednak jakież to wspaniałe uczucie, kiedy osiągał szczyt, a następnie pędził z impetem w dół. Mimo wszystko kosztowało to bardzo dużo wysiłku.
Strumienie potu malowały na więziennym drelichu wilgotne plamy.
Gdy zbiegał po raz kolejny, nagle stopy zaplątały się w pajęczynie krzewów. Runął przed siebie, padając na twarz. Siła potknięcia odbiła jego ciało od ziemi, upadek był tak nagły i niespodziewany, że nie zdążył zareagować i niebezpiecznie pokoziołkował w dół. W pewnym momencie poczuł, jak jego prawa noga bezwładnie, z potężną siłą uderza o twardy konar drzewa. Usłyszał odgłos rozpruwającego się materiału i równocześnie tuż nad kolanem pojawił się przeraźliwy ból.
Nie zważając na cierpienie, podkurczył nogę, obiema dłońmi złapał obolałe miejsce, jakby liczył na cudotwórcze działanie swych rąk, i leżał bez ruchu jak głaz. Nawet nie drgnął. Z trudem powstrzymywał rodzący się w gardle krzyk, zacisnął szczęki i wściekle sapał, by pokonać potworne uczucie. Wtem wyczuł coś lepkiego, spojrzał i dostrzegł rozrastającą się plamę krwi. Pulsujący ból bezlitośnie szarpał jego prawą nogą. Dopiero po kilku minutach spróbował wstać. Powoli dźwignął swe ciało. Zrobił parę kroków. Przystanął. Ból. Rozejrzał się. Teren był zbyt otwarty, musiał się skryć. Byle gdzie. Po prawej stronie, jakieś sto metrów z przodu, rozpościerała się zasłona liściastych drzew i krzewów. Kulejąc, podążył w tamtym kierunku.
Przedarł się przez zarośla. Małą polankę porastała sucha, spalona słońcem trawa. Usiadł w cieniu, opierając się plecami o sędziwą brzozę.
Obfity pot zalewał mu oczy i czoło. Noga bolała. Piekielnie. W każdym calu swojego ciała czuł przyśpieszone tętno, a z każdym uderzeniem serca rana wypluwała solidną partię krwi. Najpierw zdjął bluzę, potem podwinął nogawkę. To, co tak bardzo bolało, wyglądało paskudnie. Długie rozcięcie na sześć, może siedem centymetrów, na szczęście niezbyt głębokie. Rozwarte brzegi skaleczenia miały lekko wywinięte krawędzie, które straszyły włóknami bordowokrwistego mięcha. „Kurwa” – pomyślał – „to się nazywa pech!”.
Złapał kant bluzy i nagłym ruchem oderwał długi strzęp materiału. Zrobił prowizoryczną opaskę zaciskową. Odczekał chwilę, poruszył nogą. Dalej bolało, ale przynajmniej przestało obficie krwawić. „To dobrze, to dobrze…”.
Był wykończony. Przesunął ciało lekko w bok i położył się na wznak. Oddychał rytmicznie i głęboko. Starał się myśleć o czymś przyjemnym. Czas płynął. Na tle błękitnego nieba białe chmury popychane przez wiatr właściwie też płynęły. Zmęczenie robiło swoje. Powieki nagle wydały mu się tak bardzo, bardzo ciężkie. Zbiegły więzień poddał się bez żadnego wewnętrznego sprzeciwu.