Wieści

“Atrofia” – fragment książki

Lauren DeStefano, “Atrofia”

Otrzymaliśmy od wydawnictwa Prószyński i S-ka fragment książki Atrofia. Żal się nie podzielić 🙂

Atrofia

Lauren DeStefano

Fragment

Czekam. Przetrzymują nas w całkowitej ciemności, nie wiemy już, czy mamy otwarte, czy zamknięte powieki. Śpimy stłoczone w gromadkę, jak szczury, kiwamy się na boki, a może tylko nam się śni.

Jakaś dziewczyna wyczuwa ścianę, wali w nią i wrzeszczy. Rozlega się metalowy pogłos. Żadna nie przyłącza się do wołania o pomoc, zbyt długo milczałyśmy, zagłębiamy się tylko jeszcze bardziej w ciemność.
Ktoś otwiera drzwi.
Światło budzi w nas grozę. Jesteśmy jak niemowlęta zerkające na świat przez kanał rodny, a może to światło na końcu tunelu, które widzi się po śmierci. Cofam się, przerażona zarówno wizją końca, jak i początku.
Wychodzimy z pomieszczenia, potykając się o własne nogi, zapomniałyśmy, jak ich używać. Ile czasu minęło? Dni? Tygodnie? Niebo nie zmieniło się ani trochę, nad naszymi głowami rozciąga się nieskończone, jasne i nieruchome.
Mężczyźni w szarych fartuchach ustawiają nas w szereg i przypatrują się nam uważnie.
Słyszałam, że takie rzeczy się zdarzają. Tam, skąd pochodzę, dziewczyny znikają bez śladu od dawna. Z własnych łóżek i z ulicy. Tak było z moją sąsiadką. Cała rodzina wyjechała wkrótce po jej zaginięciu. Wszczęli poszukiwania albo się poddali, wiedząc, że nigdy nie wróci.
Nadeszła moja kolej. Wiem, że młode kobiety znikają, ale nie mam pojęcia co dalej. Zamordują mnie, uznając za nieprzydatną? Sprzedadzą do domu publicznego? Jedno i drugie prawdopodobne. Istnieje jeszcze jedna możliwość. Mogę zostać wydana za mąż. Widziałam w telewizji wystraszone i śliczne nastoletnie panny młode oddawane zamożnym mężczyznom, będącym prawie u kresu swojego życia w wieku lat dwudziestu pięciu.
Nie wszystkim dziewczynom udaje się dostać do telewizji. Te, które nie przechodzą wstępnej selekcji, wysyła się do burdeli w czerwonych dzielnicach. Inne się znajduje gnijące na poboczach dróg, bo Kolekcjonerzy nie zadają sobie nawet trudu zlikwidowania ciał. Niektóre przepadają na zawsze, rodziny nigdy nie poznają ich losu.
Znikają, mając około trzynastu lat, tuż po pierwszej miesiączce. Wirus zabija wszystkie kobiety z naszego pokolenia, nim przekroczą dwudziesty rok życia.
Mierzą nam szerokość bioder i oceniają stan zdrowia po uzębieniu. Jakaś dziewczyna wymiotuje. Pewnie ta, która krzyczała. Czym prędzej ociera usta wierzchem dłoni, trzęsie się z przerażenia. Stoję sztywno, boję się wychylić z pomocą, za wszelką cenę staram się pozostawać anonimowa, niewidoczna.
Czuję się przepełniona witalnością w porównaniu z innymi dziewczętami, które wyglądają, jakby konały. Z trudem utrzymują półotwarte powieki, ich serca ledwie biją. Moje serce pozostało silne, mocno uderza. Po niekończącej się podróży w ciemnym wnętrzu ciężarówki stałyśmy się jednym bezimiennym organizmem dzielącym to samo piekło. Nie chcę się wyróżniać.
Nie ma to już najmniejszego znaczenia, zostałam zauważona. Jakiś mężczyzna spaceruje przed nami, obserwuje, jak jesteśmy badane i poszturchiwane przez tych w szarych fartuchach. Wydaje się zamyślony i zadowolony.
Jego zielone oczy spoglądają prosto w moje. Błysk złota w uśmiechu świadczy o statusie i bogactwie. To niezwykłe, sprawia wrażenie zbyt młodego, żeby tracić zęby. Nie przerywa spaceru, a ja wpatruję się w swoje buty. Ależ jestem głupia! Niepotrzebnie podniosłam wzrok. Przecież wszyscy zwracają uwagę na niespotykany kolor moich oczu.
Mężczyzna mówi coś do ludzi w szarych fartuchach, ci przyglądają się przez chwilę naszej grupie, kiwają głowami. Człowiek ze złotymi zębami znów się uśmiecha, patrząc w moją stronę, a następnie zostaje odprowadzony do samochodu, który rusza, wzbijając tuman kurzu.

Wymiotująca dziewczyna i dwanaście innych dostają rozkaz powrotu do ciężarówki, jeden z mężczyzn idzie razem z nimi. Zostajemy tylko trzy. Kolekcjonerzy wymieniają ze sobą parę słów, a potem zwracają się do nas:
– Idźcie.
Spełniamy polecenie, domyśliwszy się, że chodzi o limuzynę zaparkowaną w pobliżu. Jesteśmy na bocznej drodze nieopodal autostrady. Z oddali dochodzą odgłosy ruchu ulicznego, w purpurowej mgle majaczą światła wielkiego miasta. Nie rozpoznaję okolicy, tam gdzie mieszkam, trudno byłoby znaleźć tak opuszczoną ulicę.
Idziemy. Wchodzę do limuzyny ostatnia. Od kierowcy oddziela nas przyciemniona szyba. Zanim zamykają się drzwi, słyszę odgłos pierwszego z dwunastu wystrzałów.

Budzę się w satynowej pościeli, roztrzęsiona i zlana potem. Przesuwam się do brzegu łóżka, wymiotuję na czerwony dywan. Krztuszę się i pluję, a ktoś już zaczyna sprzątać.
– Każdy inaczej reaguje na gaz usypiający – odzywa się łagodnie.
– Gaz usypiający? – Mężczyzna podaje mi czerwoną chusteczkę, powstrzymując przed wytarciem ust koronkowym rękawem.
– Rozpyla się go w limuzynie. Żebyście nie wiedziały, dokąd jedziecie.
Przypominam sobie, że oddzielała nas od kierowcy szyba; mgliście kojarzę dziwny świst towarzyszący pompowaniu powietrza z klimatyzacji.
– Jakaś dziewczyna – chłopak spryskuje dywan białą pianką – chciała wyskoczyć przez okno, była zdezorientowana. Oczywiście okna są pozamykane i niemożliwe do rozbicia. – Mówi straszne rzeczy cichym i spokojnym, wręcz przyjaznym, tonem.
Zerkam ukradkiem na szczelnie zamknięte okno. Świat za szybą jest barwny, zielono-niebieski, z okien mojego domu widać jedynie szarości oraz resztki matczynego ogrodu, którego nie udało mi się ożywić.
Z korytarza dobiega kobiecy krzyk. Chłopak nieruchomieje na moment, po czym wraca do szorowania dywanu.
– Może pomóc? – proponuję. Znalazłam się tutaj wbrew woli i teoretycznie nie odpowiadam za bałagan. Myślę sobie, że chłopak jest za młody, by być Kolekcjonerem, i prawdopodobnie bogu ducha winien. Niewykluczone, że sam został uprowadzony. Nie słyszałam o uprowadzaniu chłopców, ale może coś się zmieniło. Przed pięćdziesięcioma laty, zanim pojawił się wirus, także dziewcząt nikt nie porywał. Nikogo nie porywano.
– Dzięki. Skończyłem.
Rzeczywiście po plamie nie został nawet ślad. Otwiera zsyp w ścianie i wrzuca do niego dywan, a pojemnik z odplamiaczem chowa do kieszeni fartucha. Wraca do przerwanej czynności, podnosi z podłogi srebrną tacę i stawia ją na stoliku.
– Przyniosłem ci lunch, zjedz trochę, jeśli dasz radę. Nic nie dodali do jedzenia, słowo. – Uśmiecha się oczami, ale na jego twarzy maluje się koncentracja, odkrywa wazę z parującą zupą i zdejmuje pokrywkę z małego talerza, na którym są warzywa i ziemniaki z sosem. Zostałam porwana, naszprycowana narkotykami, uwięziona, a teraz serwują mi wykwintny posiłek. Znów zbiera mi się na wymioty.
– Co się stało z dziewczyną, która próbowała wyskoczyć przez okno? – Nie śmiem dopytywać o krzyki w holu, nie chcę wiedzieć, co się tam dzieje.
– Trochę się uspokoiła.
– A co z tą drugą?
– Obudziła się dziś rano. Zdaje się, że Zarządca Domu zabrał ją na spacer po ogrodzie.
Zarządca Domu. Opadam z rezygnacją na poduszki. Zarządcy Domów mieszkają w ogromnych posiadłościach i kupują dziewczyny od Kolekcjonerów patrolujących ulice w poszukiwaniu idealnych kandydatek na żony. Kolekcjonerzy, jeśli zachowali jeszcze resztki ludzkich uczuć, sprzedają odrzucone dzieci do domów publicznych, ale ci, którzy mnie porwali, woleli je zastrzelić. Słyszałam pierwszy strzał i wciąż pojawiały się w narkotykowych koszmarach.
– Długo tu jestem?
– Od dwóch dni. – Chłopak podaje mi kubek z gorącą herbatą. Przyjmuję ją, chociaż z oporem. Herbata kojarzy mi się z domem, mama podawała ją codziennie rano i wieczorem mnie i bratu Rowanowi. Nuciła, przygotowując ją.
Siadam prosto, biorę kubek, wdycham przyjemny aromat. Jestem bliska łez. Powoli dociera do mnie groza sytuacji, chłopak cicho zamyka drzwi, zostawiając mnie sam na sam z czarnymi myślami. Zanurzam twarz w miękkiej poduszce i wydaję z siebie przeraźliwy zwierzęcy skowyt. Nie miałam pojęcia, że człowiek potrafi wydawać z siebie takie odgłosy i czuć taką pierwotną furię.

2

Mężczyźni umierają przed dwudziestym piątym rokiem życia, kobiety rzadko dożywają dwudziestych urodzin.
Siedemdziesiąt lat temu naukowcy opanowali do perfekcji sztukę planowania narodzin. Wynaleziono lekarstwo na straszną chorobę zwaną rakiem, która atakowała różne partie organizmu, przyczyniając się do śmierci miliardów ludzi. Szczepionki aplikowane niemowlętom zlikwidowały alergie, przeziębienia, choroby zakaźne, zabezpieczały nawet przed wirusami przenoszonymi drogą płciową. Dzieci poczęte naturalnie uznano za niedoskonałe w porównaniu z tymi z próbówki. Produkowano embriony bez najmniejszych obciążeń genetycznych, miały one stworzyć nowe pokolenie idealnych ludzi. Spora część tego pokolenia nadal żyje, starzeje się z wdziękiem. Nieustraszone pierwsze pokolenie, niemal nieśmiertelne.
Nikt nie przewidział potwornych konsekwencji. Chociaż pierwsze pokolenie miewa się doskonale, coś jest nie tak z kolejnymi. Potomkowie perfekcyjnych ludzi, do których i ja się zaliczam, rodzą się zdrowi i silni, zdrowsi nawet od rodziców, lecz ich życie kończy się raptownie po dwudziestu, dwudziestu kilku latach. Od pięćdziesięciu lat świat żyje w nieustannej panice, doświadczając masowej śmierci dzieci. Rodziny, które mają pieniądze, nie cofają się przed niczym, rozpaczliwie usiłując zapewnić ciągłość rodu. Pojawiło się zapotrzebowanie na Kolekcjonerów, ludzi trudniących się wyszukiwaniem potencjalnych matek. Pomysłem na przeżycie jest eksperymentowanie z naturalnym rozrodem. O wszystkim dowiedziałam się od brata, opowiadał o tym z odrazą. Był czas, kiedy uparcie poszukiwał informacji na temat dziesiątkującego nas wirusa, zadawał rodzicom pytania, na które nie potrafili odpowiedzieć. Śmierć rodziców zupełnie go załamała i pozbawiła nadziei. Mój brat marzyciel, kiedyś z głową pełną planów na zbawienie świata, dziś śmieje się cynicznie z każdego, kto jeszcze nie stracił wiary w cuda.
Ani on, ani ja nigdy nie zdołaliśmy dotrzeć do informacji, co dokładnie dzieje się z dziewczynami po porwaniu.
Cóż, niedługo będę mogła sprawdzić to na własnej skórze.
Godzinami przemierzam pokój ubrana tylko w koronkową koszulę nocną. Jest umeblowany i wyposażony tak, jakby przygotowano go na moje przybycie. Znajduję wbudowaną w ścianę garderobę pełną ubrań w moim rozmiarze. Patrzę w górę, ale nie ma klapy będącej wejściem na strych. Komoda z lakierowanego ciemnego drewna stanowi komplet z toaletką i otomaną, na ścianie wiszą dwa obrazy: zachód słońca i piknik na plaży. Tapeta we wzorek z pionowych różanych pnączy kojarzy mi się z więziennymi kratami. Omijam wzrokiem lustro, chyba popadłabym w obłęd, widząc siebie w tym miejscu.
Na próżno próbuję otworzyć zablokowane okno z widokiem na ogród. Słońce chyli się ku zachodowi, niebo przybrało różową barwę. Patrzę na tysiące kwiatów i pluskające wesoło fontanny. Równo skoszona trawa mieni się pasami różnych odcieni zielonego. Żywopłot oddziela pozostałą część ogrodu od nienaturalnie lazurowego basenu. Botaniczny raj, o jakim pewnie marzyła mama, sadząc lilie w naszym ogródku. Wyglądały pięknie na przekór wszechobecnej szarości. Po śmierci mamy w sąsiedztwie przestały rosnąć kwiaty. Można kupić przywiędłe goździki farbowane na czerwono i różowo z okazji walentynek albo czerwone róże, które wyglądają jak zrobione z gumy. Podobnie jak ludzie, są chemiczną namiastką swoich pierwowzorów.
Słyszałam, że jedną z dziewcząt wyprowadzono na spacer. Zastanawiam się, czy Zarządca okaże się wspaniałomyślny i pozwoli nam na samodzielne wyjście do ogrodu. Musi mieć albo mniej niż dwadzieścia pięć lat, albo zbliżać się do siedemdziesięciu. Zdarzają się bowiem wśród zarządców, choć rzadko, przedstawiciele pierwszego pokolenia. Większość starszych zbyt dużo doświadczyła, żeby eksperymentować na własnych potomkach. Biorą udział w agresywnych demonstracjach przeciwko tego rodzaju praktykom.
Rowan już o wszystkim wie; nie wróciłam z pracy od trzech dni. Musi być zrozpaczony, nieraz ostrzegał mnie przed szarymi ciężarówkami sunącymi ulicami. Nie zostałam wciągnięta do żadnej, atak nadszedł z zupełnie niespodziewanej strony.
Wyobrażam sobie brata samego w pustym domu i od razu przestaję się nad sobą użalać. To nic nie da, muszę zachować jasność myślenia. Zawsze jest jakieś wyjście. Okno zostało solidnie zabezpieczone, w garderobie nie znalazłam przejścia na strych, zsyp ma zaledwie kilka centymetrów szerokości. Pozostaje tylko nadzieja na zdobycie sympatii Zarządcy, może pozwoli mi na swobodny spacer po ogromnym ogrodzie. Spróbuję dotrzeć do końca i znaleźć przejście w żywopłocie lub wspiąć się po ogrodzeniu. A jeśli wybiorą mnie do ceremonii transmitowanej w telewizji, może uda mi się niepostrzeżenie wmieszać w tłum. Dziwne, że dziewczyny nie próbują uciekać. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie ma jakiegoś niewidocznego dla kamer systemu bezpieczeństwa.
Ale tego chyba nigdy się nie dowiem. Musiałabym zostać wybrana i dożyć ceremonii. Zdobycie zaufania Zarządcy to zadanie na lata. Za cztery będą moje dwudzieste urodziny, a potem śmierć.
Chwytam za klamkę i ku mojemu zdumieniu drzwi są otwarte. Wyglądam na korytarz.
Słychać tykanie zegara, wszystkie drzwi oprócz moich są pozamykane na zasuwy.
Skradam się powoli, bosymi stopami sunę bezszelestnie po zielonym chodniku. Nasłuchuję jakichkolwiek oznak życia. Drzwi pokoju na końcu korytarza są niedomknięte, dobiegają stamtąd jęki i westchnienia.
Zatrzymuję się w pół kroku. Czekają mnie kłopoty, jeżeli przeszkodzę gospodarzowi w próbie zapłodnienia którejś żony. Może kazałby mnie rozstrzelać, a może chciałby, żebym się przyłączyła. Jedno gorsze od drugiego.
Po chwili uświadamiam sobie, że dziewczyna jest sama, jękom nie towarzyszy męski głos. Ostrożnie zaglądam przez szczelinę, potem otwieram drzwi.
– Kto tu jest? – szepcze kobieta. Dostaje ataku kaszlu.
Leży sama w atłasowej pościeli. Jej pokój jest ładniejszy i przytulniejszy od mojego, w niczym nie przypomina więzienia, na ścianach wiszą zdjęcia dzieci, okno jest otwarte, wiatr wydyma zasłony.
Na szafce obok łóżka piętrzą się leki: tabletki, krople, syropy. Dziewczyna unosi się na łokciach i wlepia we mnie zaskoczone spojrzenie. Ma podobne do moich jasne włosy, niezdrowy odcień skóry i dzikie oczy.
– Kim jesteś?
– Mam na imię Rhine – odpowiadam cicho, zbyt przejęta, żeby kłamać.
– Prześliczne miejsce – mówi. – Widziałaś fotografie?
Chyba majaczy, myślę, nie wiem, o co jej chodzi.
– Nie.
– Nie przyniosłaś mi lekarstwa. – Wzdycha i opada z wdziękiem na poduszki.
– Przynieść? – Nie mam już wątpliwości, że majaczy. Skorzystam z pretekstu do wyjścia, mając nadzieję, że nie zapamięta mojej wizyty.
– Zostań. – Poklepuje brzeg łóżka. – Mam dość faszerowania się lekami. Chciałabym już umrzeć.
Tak ma wyglądać moja przyszłość, kobiety zamężnej? Znalazłam się w pułapce, z której trudno uciec nawet w śmierć?
Siadam w miejscu, które wskazała. Przytłacza mnie zapach lekarstw, rozkładu i czegoś przyjemnego. To potpourri: suszone perfumowane płatki kwiatów. Jest wszechobecny, przywołuje wspomnienia o domu.
– Kłamczucha – odzywa się kobieta. – Wcale nie przyszłaś, żeby mi przynieść lekarstwo.
– Nie powiedziałam tego.
– Kim jesteś? – Dotyka drżącą dłonią moich włosów. Przygląda się uważnie jasnemu puklowi, a w jej oczach dostrzegam ból. – Ach tak. Moja następczyni. Ile masz lat?
– Szesnaście. – To zgodne z prawdą. Następczyni? Czyżbym miała przed sobą którąś z żon gospodarza?
Nie spuszcza ze mnie wzroku, cierpienie widoczne na twarzy ustępuje miejsca zatroskaniu.
– Nie podoba ci się tu? – Jej ton i spojrzenie mają w sobie coś macierzyńskiego.
– Nie.
– W takim razie powinnaś zobaczyć werandę. – Uśmiecha się i przymyka oczy. Ręka dotykająca moich włosów opada bezwładnie na kołdrę. Dziewczyna zaczyna kasłać, bryzga krwią, plami moją koszulę nocną. Prześladują mnie koszmary senne: wchodzę do pokoju, gdzie zostali zamordowani rodzice. Patrzę na ich ciała leżące w kałuży świeżej krwi i nie mogę się ruszyć, zamieram na zawsze ze strachu na progu tego pokoju. Podobnie czuję się teraz. Pragnę uciec, znaleźć się gdziekolwiek, byle nie tu, ale nie jestem w stanie zmusić ciała do ruchu. Przyglądam się tylko jej walce z atakiem kaszlu i powiększającej się czerwonej plamie na swojej koszuli. Ciepło jej krwi czuję także na twarzy i rękach.
Nie mam pojęcia, ile czasu to trwa. Do sypialni wbiega starsza kobieta z pierwszego pokolenia, niosąc metalową miskę wypełnioną wodą z mydlinami.
–Pani Rose, dlaczego nie wezwała mnie pani na pomoc? – pyta.
Czmycham do drzwi, staruszka nie zwraca na mnie uwagi. Pomaga chorej usiąść, zdejmuje jej koszulę i przemywa ciało mokrą gąbką.
– W tej wodzie jest lek – jęczy dziewczyna. – Wyczuwam jego zapach. Wszędzie leki. Pozwólcie mi już wreszcie umrzeć.
Jej głos i słowa przekazują takie cierpienie, że mimo swoich problemów odczuwam współczucie.
– Co ty robisz? – Słyszę za plecami ochrypły nerwowy szept. To chłopak, który wcześniej przyniósł mi posiłek. – Jak wyszłaś z pokoju? Wracaj tam natychmiast! Ale już! – W moich koszmarnych snach zawsze brakowało osoby, która zmusiłaby mnie do działania. Jestem mu wdzięczna. Gdy biegnę w stronę otwartych drzwi sypialni, ktoś staje na mojej drodze i wpadam w jego ramiona.
Rozpoznaję mężczyznę o złotym uśmiechu.
– Witaj – mówi.
Nie wiem, czy uśmiecha się przyjaźnie czy złowróżbnie. Po chwili dostrzega krew na mojej twarzy i ubraniu. Wbiega do sypialni zanoszącej się kaszlem kobiety.
Wracam do swojego pokoju, zdzieram z siebie koszulę, ocieram krew, chowam się pod kołdrą i zakrywam uszy dłońmi. Nie chcę słyszeć jej potwornego kaszlu. Nie chcę być w tym strasznym miejscu.
Tym razem obudził mnie odgłos otwieranych drzwi. Chłopak przyniósł kolejny posiłek.
– Kolacja – mówi oschle. Stawia srebrną tacę na stoliku, unikając mojego spojrzenia.
Podnosi z podłogi koszulę z plamami krwi i wrzuca do zsypu. Podchodzi do drzwi.
– Zaczekaj – proszę.
Zatrzymuje się zwrócony do mnie plecami.
Lubię jego towarzystwo. Być może dlatego, że jest prawie moim rówieśnikiem, nie narzuca się i sprawia wrażenie pogodzonego z losem.
– Kim jest ta kobieta? – rozpaczliwie usiłuję go zatrzymać choćby na parę minut.
– To Rose. Pierwsza żona gospodarza. – Każdy Zarządca wyznacza swoją pierwszą żonę, numer nie oznacza kolejności zaślubin, lecz zakres władzy. Pierwsze żony towarzyszą mężom na przyjęciach, pojawiają się publicznie u ich boku oraz korzystają z innych przywilejów (takich jak otwarte okno). Są faworyzowane.
– Co jej jest?
– Ma wirusa. – Odwraca się i patrzy na mnie z niekłamanym zdziwieniem. – Nigdy nie widziałaś nikogo chorego?
– Nie z bliska.
– Nawet własnych rodziców?
– Nawet. – Moi rodzice pochodzili z pierwszego pokolenia, mieli około pięćdziesięciu lat, kiedy urodziliśmy się ja i mój brat. Nie jestem pewna, czy powinnam mu to tłumaczyć. – Staram się z całych sił nie myśleć o chorobie.
– Zupełnie jak ja. Rose pytała o ciebie, kiedy wyszłaś. Masz na imię Rhine?
Przygląda mi się uważnie. Kiwam głową, okrywając się szczelniej kołdrą, zaczyna mi nagle przeszkadzać, że jestem pod nią zupełnie naga.
– A ty? – pytam.
– Gabriel. – Znów widzę w kącikach jego ust ten prawie uśmiech stłumiony przez straszliwe okoliczności. Chciałabym się dowiedzieć, co robi w tym okropnym miejscu otoczonym piękną roślinnością i basenami z błękitną wodą, skąd pochodzi i czy pragnie tam wrócić. Gdybym miała plan ucieczki, czułabym pokusę podzielenia się nim z Gabrielem. To niebezpieczne myśli. Mój brat doradziłby mi, żebym nie ufała nikomu. Miałby rację.
– Dobranoc – rzuca Gabriel. – Zjedz coś i wyśpij się dobrze. Jutro ważny dzień. – Zabrzmiało jak ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem.
Odchodzi lekko utykając, wcześniej poruszał się sprawnie. Pod białą przezroczystą tkaniną uniformu dostrzegam siniec. To z mojego powodu? Został ukarany dlatego, że wyszłam z pokoju? Mam wiele pytań, których nie zadaję.

Gabriel wychodzi i zamyka drzwi na zasuwę.

About the author

Ioannes Oculus

I am addicted to languages, both modern and ancient. No language is dead as long as we can read and understand it. I want to share my linguistic passion with like minded people. I am also interested in history, astronomy, genealogy, books and probably many others. My goals now are to write a novel in Latin, a textbook for Latin learners, Uzbek-Polish, Polish-Uzbek dictionary, modern Uzbek grammar and textbook for learners. My dream is to have a big house in UK or USA where I could keep all my books and have enough time and money to achieve my goals.

Leave a Comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.