Wczoraj “naszła” mnie taka refleksja. Chodzi o sprawę bycia katolikiem. Wydaje się, że aby być dobrym katolikiem trzeba chodzić do kościoła, najlepiej jeszcze ”udzielać się” w czasie Mszy świętej i nabożeństw. Tymczasem II Sobór Watykański mówi o konieczności apostolstwa. Nie nadaktywność liturgiczna, ale apostolstwo, nie dziesiątki osób “skaczące” wokół ołtarza, ale obecność Ewangelii w życiu społecznym. Wydaje mi się, że być katolikiem to być nim wszędzie tam, gdzie się przebywa. Nie znaczy to, że wchodząc do pracy ktoś krzyczy: “Jezus jest Panem”. To świadectwo ma być najpierw dane własnym życiem, postawą (wiem, że to jest bardzo trudne, ale jest możliwe). To co robimy, mówimy powinno być przesiąknięte wiarą. T. Olszański powiedział, że dzieła Tolkiena są nasycone jego wiarą jak chleb, w który wsiąknął miód. Nasze życie ma być podobne – choć samego miodu nie widać, jest on cały czas obecny. Tak tworzymy atmosferę, dobry klimat. Potem przechodzimy do słów, do głoszenia wprost. Ono też jest bardzo ważne, wręcz niezbędne! Trzeba tylko przygotować glebę, aby rzucone ziarno nie spadło na drogę, ale na ziemię przygotowaną, przeoraną i wydało wspaniały plon.
Jest to okazja także do zmieniania klimatu w naszym społeczeństwie. Może takimi małymi krokami udałoby się “coś” zrobić, aby wartości cieszyły się większym szacunkiem, abyśmy nie obrzucali się wzajemnie błotem. Przez zmianę klimatu można, wydaje mi się, osiągnąć bardzo wiele. Do tego trzeba być jeszcze aktywnym, czyli nie czekać, aż ktoś łaskawie się zainteresuje i zechce się do nas odezwać. Trzeba samemu działać, czy to w “virtualu”, czy w “realu”. Kościół jest misyjny, nie czeka aż ktoś do niego przyjdzie, ale katolicy sami idą do przodu z Dobrą Nowiną.
masz rację tyle że posypały się autorytety na które patrzył lud – przez to coraz więcej ludzi nie chce się utożsamiać z Kościołem jako ze wspólnotą agentów itd