Pierwsze skojarzenie po usłyszeniu nazwiska Ziemiański to Achaja. Książka wydana ponad dekadę temu stała się istną wizytówką jego twórczości i znakiem rozpoznawczym na polskim rynku fantastyki. Całkiem przewidywalnym więc było, że autor pokusi się o kontynuację swojego uniwersum. Tak własnie się stało. Trzymam oto w rękach drugi już tom opowieści o Virionie, szermierzu natchnionym, który to przewinął się niegdyś przez losy Achai. I chociaż historia mężczyzny to całkowicie inny kawałek układanki, jest to wciąż uniwersum Luan i Troy, które czytelnicy tak polubili. Czy jednak będzie to gwarancją dobrej powieści?
Gdzieś na krańcu imperium Virion znajduje osadę zamieszkałą przez wyrzutków, łotrów i uciekinierów takich samych, jak on. W miejscu, gdzie nikt nikogo nie pyta o przeszłość mógłby znaleźć cichy kąt dla siebie i swojej niezwykłej żony. Chociaż na chwilę, zanim podejmie decyzję, gdzie ruszać dalej. Widmo wielkiej obławy zmusza go jednak do pośpiechu i uświadamia, że tak naprawdę… nie ma już gdzie uciekać. Poza granicami imperium ma do wyboru przeprawę przez szalejące morze, bezlitosną pustynię albo pogrążone w wojnie Królestwa, gdzie Luańczyków witają naostrzonym palem. Może też usiąść na progu swojej chaty i modlić się, aby naganiacze z obławy go nie zauważyli. I byłoby to wyjście tak samo dobre, jak wszystkie inne, które Virion ma do wyboru, gdyby nie jeden mały szczegół. Za sprawą prefekt Taidy jego śladem rusza nie kolejny oddział zbrojnych, ale wyjątkowo zdolna czarownica. Ambitna, zawzięta i wyspecjalizowana w znajdowaniu ludzi. Oraz wredna na tyle, że za odpowiednią opłatą zadba o to, by znaleziony trafił w ręce zleceniodawcy żywy.
Mam wielki sentyment do autora jak i do Achai, która to poniekąd rozpoczęła moją przygodę z czytaniem i fantastyką. Gusta z czasem się zmieniają i chociaż przez te kilkanaście lat nieco zmieniłem podejście do trylogii, to nadal gdzieś w głębi zawsze będzie znajdowała czołowe miejsce. Niestety, ale takich uczuć z pewnością nie wzbudza we mnie (i raczej trudno mu będzie w przyszłości) Virion. Prócz tego, że akcja dzieje się w mniej więcej znanym mi uniwersum, bo przecież to czasy przed przygodą Achai, powieść nie wyróżnia się jakoś specjalnie na tle innych. Jest ot tak, dość prostą historią o człowieku, który miał pecha. Co jednak martwi mnie najbardziej, to styl w jakim książka jest napisana. Pierwszemu tomowi dawałem duże fory. Miało to być wprowadzenie w historię Viriona, więc akcja powinna się rozkręcać. Nic bardziej mylnego — fabuła toczy się ślimaczym tempem, jest miejscami naprawdę nużąca. To nie tak, że nie chce dać jej szansy, po prostu absolutnie mnie nie wciąga mimo ciągłych podejść do lektury. Poza tym rażące są relacje bohaterów. Dialogi są proste, język jest istnie współczesny i często miałem poczucie, że czytam jakieś opowieści osiedlowych dresów niż powieść ze świata fantastycznego Imperium. Dzieje się tak głównie między Virionem i Bradym. W dodatku przekleństwa, nie wiem czy celowo czy w ramach jakieś dziwnej cenzury, nie są ukazane w pełni, tylko kur…, z trzykropkiem! Jest to wręcz komiczne i nie pasuje do całości. Książce brakuje po prostu pazura, zwrotów akcji, czytelnik nie ma o co zaczepić swojej uwagi.
Czytałem gdzieś, że książka spodoba się miłośnikom pierwotnej Achai czy późniejszego Pomnika… Nic bardziej mylnego. Ja pozwolę sobie zaliczyć swoją osobą do innej grupy, bo niestety — Virion odstaje dość mocno. Ale! Mimo że chowam w sobie olbrzymie rozczarowanie i niedosyt, będę czekał na dalsze części. Jeśli już w to wszedłem, to i muszę wyjść. A nuż, widelec autor mnie zaskoczy, i wtedy co? Nie odpuszczę! 😉