Ostatnio miałem przyjemność znaleźć się w świecie znanym z jednych z najpopularniejszych filmów science-fiction — Gwiezdnych Wojen. Przyjemność, w przeciwieństwie do ostatnich filmowych wrażeń, które nie wzbudziły we mnie szczególnego entuzjazmu. Przy planszy natomiast powróciło to, co jest w tym świecie najbardziej niezwykłe.
Na początku zaznaczę, że nie jestem jednym z tych, którzy spędzili połowę życia przy planszy. Choć grywam więcej niż przeciętny Polak, to daleko mi to starych wyjadaczy. Z drugiej strony w Magię i Miecz grało się całymi dniami już za bajtla…
Star Wars: Imperial Assault to gra strategiczno-przygodowa (choć nie wiem, czy taktyczna nie byłoby lepszym określeniem). Akcja toczy się po zniszczeniu Gwiazdy Śmierci nad Yavinem IV. Grając stajemy bądź to po stronie Rebeliantów, bądź po stronie Imperium i używając wszelkich dostępnych środków staramy się pokonać przeciwnika. Gra oferuje dwie możliwości prowadzenia rozgrywki — kampanie i potyczki. Ten drugi sposób tak został opisany:
W trybie pojedynku dwóch graczy zbierze oddziały uderzeniowe i stanie do walki twarzą w twarz o kluczowe dla obu stron cele. Misje w tym trybie pozwalają dwóm graczom zmierzyć się w bezpośredniej, taktycznej walce.
Ja natomiast brałem udział w kampanii i podzielę się moimi doświadczeniami z tych zmagań.
Jako drużyna bohaterów Rebelii mieliśmy przed sobą serię misji do wykonania. Jak na prawdziwych herosów przystało, na początku nie mieliśmy ani specjalnych umiejętności, ani super broni. Powoli, po zakończeniu każdego zadania, udawało się kupować lepsze wyposażenie i rozwijać naszych śmiałków. Co jednak wcale nie rozwijało postaci szczególnie szybko. Wydaje mi się, że Imperial Assault ma dosyć wysoki poziom trudności, choćby właśnie przez ten dosyć spowolniony rozwój postaci. Każda partia wymaga myślenia i kombinowania, ciągłej obserwacji sytuacji i nowych pomysłów na rozwiązanie problemów. Nawet w okolicznościach, gdy wydawało się, że szala zwycięstwa znalazła się po stronie przeciwnika udawało się znaleźć rozwiązanie! Choć nie każdą misję trzeba wygrać aby dojść do finału, jednak każda porażka Rebeliantów owocuje wzmocnieniem sił imperialnych. Nieraz spowodowało to, że Moc wolała raczej wziąć urlop niż stanąć po naszej stronie.
To czego nam zabrakło w grze (Imperium ostatecznie nas pokonało), to chyba brak pożądnej dyskusji na początku każdej misji i przygotowania taktyki (albo po prostu przestrzegania z góry założonych celów). Imperial Assault nie jest zabawą, przy której siada się na godzinkę i bezmyślnie spędza czas. To godziny ciężkiej pracy umysłowej (co w piątkowe wieczory po całym dniu pracy nie zawsze przychodziło łatwo).
Jednak wysoki poziom trudności powoduje, że gra wciąga. Magia pierwszej trylogii polega na jej baśniowości. Jest to bardzo czarodziejskie science-fiction (jeśli można użyć takiego określenia). W grze ten element baśniowy nie jest aż tak obecny, ale dalej znajdzie się wciągającą przygodę, zadania do rozwiązania, które choć nieraz wydają się niemożliwe, to właśnie przez to powodują zarwanie kilku nocy. Chęć sprostania niemożliwemu i przygoda! „Jak to ja nie dam rady? Potrzymaj mi piwo!”. Do tego muszę wspomnieć starannie wykonane elementy, które pobudzają wyobraźnię. Jeżeli jeszcze ktoś potrafi malować plastikowe figurki, to gra staje się ucztą dla oczu. Na domiar wszystkiego można się przywiązać do prowadzonej przez siebie postaci (ach! moja kochana Verena Talos 😉 ).
Nasze rozgrywki prowadziliśmy po dwie, trzy misję przez kilka spotkań. Wiele planszówek po takiej dawce odstawiłbym przynajmniej na jakiś czas na półkę. Do Imperial Assault mógłbym usiąść choćby zaraz. No chyba, że ktoś by mi zaproponował Zombicide (mój nr jeden w tej chwili). Wtedy miałbym poważny dylemat.
zdjęcia: @Jan Oko (2016), niektóre figurki zostały pomalowane przez Bartosza