Øystein Stene – norweski literaturoznawca, reżyser i scenarzysta, a także powieściopisarz i rysownik. Od 2006 roku wykładowca na Wydziale Sztuki Widowiskowej Akademii Sztuki w Oslo.
Od jakiegoś czasu temat zombie w ówczesnej rozrywce stale się rozrasta. Wydaje mi się, że fascynacja umarlakami narodziła się dzięki serialowi telewizyjnego The Walking Dead który doczekał się ogromnej rzeszy fanów. Inni twórcy podłapali temat żywych trupów z nadzieją na powielenie sukcesu serialu, bądź komiksu (bo to on w gruncie rzeczy był pierwszy). Niestety nie zawsze wychodzi im to na dobre, a odcinanie wciąż i wciąż kuponów od przejedzonego tematu staje się powoli nudne. Ostatnimi czasy wpadło mi w ręce kilka książek o tematyce zombie, mniej lub bardziej udanych. Powieść Øysteina Stene przyciągnęła mnie okładką, ale przede wszystkim bardzo tajemniczym i intrygującym opisem z jej tylnej strony. W rzeczywistości jednak treść przyniosła odwrotne odczucia…
Lobofonia to wyspa ukryta przed resztą świata gdzieś pośrodku Oceanu Atlantyckiego. Nie figuruje na żadnej mapie, nie istnieje w żadnych wspomnieniach a opisana jest zaledwie w kilku ściśle ukrytych źródłach. Wywiad Ameryki i Europy robi wszystko, by nikt z mieszkańców Ziemi nie dowiedział się o jej istnieniu. Mieszkańcy wyspy odznaczają się bowiem niecodziennymi cechami. Ich fizyczność diametralnie różni się od reszty mieszkańców globu, przypominają raczej osoby w stanie przedśmiertnym niżby pełnych życia ludzi. Pewnego dnia w wyniku morskiej katastrofy na wyspę dostaje się rozbitek – Johannes van der Linden. Nie jest on do końca pewien skąd wyruszył i dokąd trafił. Otrzymuje schronienie i zostaje otoczony opieką, jednak czuje pewne zmiany, które niewytłumaczalnie zaszły w jego ciele. Odkrywa, że sam staje się żywym trupem. Z czasem dopiero zdaje sobie sprawę, co tak naprawdę dzieje się na Lobofonii. Okazuje się, że całą wyspa ktoś, lub coś, sprawuje bezwzględną kontrolę…
Już po kilkunastu przeczytanych pierwszych stronach byłem pewien, że to książka która mnie nie porwie, a opis który tak bardzo napawał nadzieją okazał się tylko ubarwieniem mało ciekawej opowieści. Zombie dla mnie powinny być tylko i wyłącznie postaciami stworzonymi na ich pierwotny obraz, czyli miedzy innymi taki, jaki widzimy w serialu The Walking Dead bądź Z Nation. Żywe Trupy winny być rządnymi ludzkiego mięsa umarlakami pozbawionymi zbytnio umiejętności myślenia. Każda próba nadania im ludzkich cech kończy się fiaskiem, mniejszym bądź większym. W wypadku książki Stene na moje oko temat jest całkowicie spalony. Zombie, którzy żyją swoim własnym życiem, którzy posiadają inteligencje i… którzy ogólnie są ludźmi, tyle, że martwymi, to pomysł kompletnie od czapy. W moim odczuciu książka bardzo słaba.