Wołynianki to powieść o bolesnym zakręcie historii. O tym, co wydarzyło się potem, o tym, jak ludzie sobie radzili w nowej, nieprzyjaznej rzeczywistości.
Po książkę sięgnąłem ze względu na jej kresową tematykę. U mnie jest to wystarczający powód, aby zainteresować się tytułem. Naturalnie ocena książki zależy już od jej treści. Tutaj jednak opowiedziana jest historia już powojenna, nie osadzona stricte na Kresach. Uwagę przyciąga zderzenie dwóch rzeczywistości. Jedną jest odchodząca w przeszłość duma i życie z podniesioną głową. Drugą konieczność kombinowania i dostosowywania się do rzeczywistości, w której są równi i równiejsi.
Opowieść jest osadzona w czasach PRL. Autor wspomina rodzinę, swoją babcię, mamę i ciocię. Książka zaczyna się w 1939 roku na Wołyniu, z którego trzeba będzie wkrótce uciekać. Jednak szybko przenosimy się do lat 1959-68, do czasów gomułkowskiej małej stabilizacji. Wtedy rozpoczyna się opis zmagań inteligencji wychowanej w II RP z systemem komunistycznym, codziennej, żmudnej walki o ocalenie pamięci, kultury i przede wszystkim honoru. To były wartości najbliższe bohaterkom książki.
Książkę czyta się nadspodziewanie lekko. Sprawy, o których opowiadają autorzy są dosyć poważne. Od niszczenia polskiej inteligencji po rozpętany przez Gomułkę antysemityzm. Mimo to autorom udało się opisać to wszystko po ludzku. Nie ma w niej nienawiści, choć jest smutek. Można odnieść wrażenie, że dawne elity zachowały klasę do końca, jednak zostało to drogo opłacone. Skończyła się radość życia, poczucie, że kraj idzie w dobrą stronę. Raczej zwycięża szarość i mierność. Choć wiec jest nadzieja, że kiedyś zły system upadnie, jest uśmiech, choć przez łzy, to mimo lekkości książka jest trochę melancholijna.
Książka nie była stricte kresowa, co nie przeszkodziło mi czerpać przyjemność z jej lektury. Szkoda tylko, że trochę umknęła w tłumie, bo chyba zasługuje na więcej uwagi, niż jej poświęcono.