Powieść o „nieprawdziwej rzeczywistości” i o dążeniu do życia prawdziwego. Tłem jest odwieczny polsko-niemiecki spór podniesiony do rangi czynnika decydującego o metafizyce wszechświata. Nie ma bowiem w uniwersum Wiecznego Grunwaldu innych narodów, konfliktów, wojen jak tylko ta jedna.
Powieść ukazała się pierwotnie w serii „Zwrotnice Czasu” ukazującej alternatywne możliwości rozwoju polskiej historii. Jednak Wieczny Grunwald to nie jest alternatywna wersja historii. To zupełnie inne uniwersum, inny wszechświat niż dostępny naszym zmysłom. To w końcu coś na kształt mistycznej wizji, a może halucynacji?
Bohaterem powieści, a jednocześnie narratorem, jest Paszko, bękart króla Kazimierza Wielkiego i syn kobiety, która po narodzeniu dziecka stanie się tą od lekkich obyczajów. Jego ojciec zmarł jeszcze przed narodzeniem Paszka, więc poza trawiącą duszę chorobą, pożądaniem należnego zaszczytu, po ojcu Paszko nie odziedziczył nic. Jedynym przedmiotem, który przypomina mu ojca jest kawałek materiału z literą „K”. Kawałek tak mu drogi, który jednak później zbezcześci.
Największym problemem Paszka jest to, że nie potrafi odnaleźć się w świecie. Jest pół-niemcem, pół-polakiem, niechcianym bękartem, o którego dbała tylko i wyłącznie jego matka. Po jej śmierci czuje się odrzucony przez wszystkich a jego poczynaniami kierują czarni bogowie i machlerz Wszesław. Tragizm jego sytuacji polega na ciągłym umieraniu i odradzaniu się na nowo. Wędruje więc między średniowieczem, czasami nam współczesnymi i przyszłością, między jednym a drugim alternatywnym, równoległym wszechświatem. Wędrówka ta jest bardzo przypadkowa, a może nawet chaotyczna. W jednym momencie dosiada konia w średniowiecznym mieście, chwilę później podjeżdża pod nowoczesną willę z początków XXI wieku.
Książkę Twardocha można albo uwielbiać i się nią zachwycać, albo nie cierpieć i odłożyć z niesmakiem. W żadnym wypadku książka nie pozostawia Czytelnika obojętnym. Autor zmusza nas do zabrania stanowiska wobec wykreowanego uniwersum. Jednym przypadnie do gustu ten typ prozy i prowadzenia opowieści. Inni zapytają, gdzie w tym krztyna sensu. Coś w rodzaju pointy autor serwuje na samym końcu, jednak przez prawie cały czas lektury nie ujawnia nam, że taka pointa będzie. Gdy miniemy połowę książki może zacząć się nam udzielać paszkowy nastrój zniechęcenia, bezsensownej bezradności i poczucie, że to wszystko prowadzi donikąd. Autor maluje przed nami wizje, które można ocenić jako majaki schizofrenika albo halucynacje po przedawkowaniu, np.
Jemy zaś na ucztach: zbieramy się we dworach, gdzie Matka Polska wyrasta z klepiska wielką grudą ciała pokrytą cyckami, i każdy z nas przysysa się do swojego cyca i karmi na Matka Polska ze swoich piersi mlekiem gęstym, żółtym jak siara, i to jest nasz jedyny pokarm i napój, i jedyne materialne pożądanie, i ściskamy te pełne siary cyce Matki Polski, pieścimy je, musimy je pieścić, aby sutki zaczęły tryskać mlekiem, i samczyki nieprzemienione przy tych posiłkach mają serie małych polskich orgazmów.
Jego wielbiciele będą zachwycali się konceptem i pomysłowością. Przeciwnicy zapytają pod wpływem jakich środków odurzających pisał tę książkę. Gdzieś wzbudzała mi ona momentami jakieś dalekie skojarzenia z filmem Angelus, który dla mnie miał w sobie coś z dziwacznych wizji, bezsensownych i absurdalnych. Nawet jeżeli połączenie jest trafne, to Twardoch te wizje rozwija dużo bardziej i dużo bardziej odrealnia.
Wieczny Grunwald to książka zdecydowanie nie w moim guście. Wśród wielości światów i epok, w których przebywa bohater, wśród wielości czegoś, co nazwałbym chorymi wizjami, brakuje mi ładu, jakiejś wewnętrznej, subiektywnej logiki, która poprowadziła by mnie i przykuła do fabuły. Musiałem od niej uciekać, odpoczywać, robić przerwy, aby dobrnąwszy do końca wytrwać przy zdrowych zmysłach. Może jednak o to autorowi chodziło? Może celem była właśnie trudna książka, która pokazuje jak wyrwać się z chorego świata, z przekleństwa narzuconego na człowieka przez los, ludzi i bogów? Wiem z pewnością, że znajdzie wielu swoich zwolenników. Nie jest to bowiem słabe czytadło. To powieść, którą można podziwiać albo nie znosić. Nie można na pewno pozostać wobec niej obojętnym i choćby w tym ujawnia się jej wielkość.