Książki w Polsce są drogie. Kosztują mniej więcej tyle co na Zachodzie, jednak my zarabiamy znacznie mniej niż mieszkańcy tamtych krajów. Co powoduje taką sytuację? Dlaczego autorzy psioczą i gdzie szukać rozwiązania?
Ten artykuł piszę pod wpływem dyskusji, którą pojawiła się na fan page mojej ulubionej autorki (czyli stronie: Kisiel z Kłulika). Pojawiła się tam grafika opracowana przez Gazetę Wyborczą wyszczególniająca co wchodzi w skład ceny książki. Grafika niestety fałszuje rzeczywistość. Wynika z niej prosty, lecz fałszywy wniosek. Winą za wysokie ceny książek obarcza się hurtowników i księgarzy, którzy niczym krwiopijcy, kapitaliści i wrogowie ludu pracującego wyzyskują wszystkich wokoło dla własnego zysku.
Wystarczy jednak elementarna zdolność wyniesiona z lekcji matematyki, której zabrakło autorom grafiki i trochę pomyślunku, żeby zobaczyć sprawy w innym świetle. VAT na książki w Polsce wynosi 5%. VAT z 40 zł to 2 zł. Wydaje się niewiele, bo tylko 1 (słownie: jedna) złotówka. Przy jednej książce w nakładzie kilkutysięcznym, jest to właśnie kilka tysięcy złotych mniej dla wydawnictwa. Przy wysokonakładowych tytułach kropla w morzu, przy tych z mniejszym nakładem już może decydować o wydawać albo nie wydawać. Nie wiem gdzie są inne koszta prowadzenia wydawnictwa – płace, podatki, ZUS, wynajem lokalu, sprzętu itp. Bo rubrykę ‘produkcja’ rozumiem jako koszta druku (a w nich podatek, który płaci drukarnia itp.). Gdzie są koszta z tego, że książki są obłożone podatkiem VAT? Ktoś w końcu musi wtedy liczyć faktury, sprawdzać czy podatek został odprowadzony jak należy itp. Jest to dodatkowa praca, którą musi wykonać wydawnictwo, za którą musi zapłacić.
To jest pierwszy etap, w którym kształtuje się cena książki, czyli od pomysłu do jego realizacji, czyli gotowego produktu (wydrukowanej książki), jeszcze przed sprzedażą. Widać tutaj kilka bolączek, z którymi musi zmagać się wydawca. Wysokie obciążenia państwowe, które generują koszty bezpośrednie (podatek, ZUS) i pośrednie (księgowość). Zniesienie VAT, obniżenie arcywysokich składek ZUS, uproszczenie prowadzenia działalności – to kilka sensownych sposobów uzdrowienia sytuacji nie tylko na rynku książki. Zgodzę się z p. Martą Kisiel, że zmniejszanie wynagrodzenia dla autorów jest bezsensowne. Jest jak strzał w kolano albo zabicie kury znoszącej złote jajka, aby sprzedać jej mięso na rosół. Sensowne oszczędności na tym etapie mogą natomiast doprowadzić do sytuacji, w których wydawca chętniej zaryzykuje sprzedaż mniej popularnych tytułów czy promocję debiutantów. W ten sposób najpierw zwiększy się ilość osób mogących zaistnieć jako autorzy, jednocześnie ci bardziej popularni będą bardziej pożądani, a co za tym idzie mogą liczyć na większe wynagrodzenia. Dlaczego? Bo systemie sprzyjającym prowadzeniu działalności gospodarczej łatwo będzie otworzyć i prowadzić wydawnictwo. Głównym zmartwieniem będzie nie to jak zapłacić ZUS i przeżyć, ale jak ściągnąć najlepszych autorów (wiadomo – większym wynagrodzeniem).
W drugim etapie jest dystrybucja. Tutaj znowu rozbijamy się o nasz wrogi przedsiębiorczości system fiskalno-prawny. Podatki, ZUSy, rozliczenia i mnóstwo innej biurokracji – to wszystko kosztuje. Prowadzenie księgarni to minimum kilka tysięcy złotych kosztów (ZUS, podatek, księgowość, lokal). Do tego należy zakupić towar i go sprzedać. Pojawiają się więc koszty promocji i koszty w postaci nie sprzedanych egzemplarzy. Sam rozważam założenie księgarni/antykwariatu. Głównym problemem, który staje mi na drodze to wrogo nastawione państwo, które łupi mnie zanim zarobię pierwszą złotówkę, a potem karze wypełniać stosy dokumentów (lub oddać je księgowej). To wszystko zanim zakupię pierwsze książki, a wcale nie mam pewności, że wszystkie zakupione sprzedam. Tak więc koszty dystrybucji są ogromne, zysk również niepewny. Szkoda, że grafika nie pokazuje tych kosztów na tym etapie sugerując, że hurtownik i księgarz mają czysty zysk. System prawny, który by sprzyjał wolności gospodarczej i przedsiębiorczości pozwoliłby tu na znaczną redukcję kosztów, zwiększenie konkurencji na rynku i obniżenie cen.
W tym miejscu doszliśmy do jeszcze jednej ważnej sprawy – konkurencja. Wrogi przedsiębiorczości system doprowadził do zmonopolizowania rynku dystrybucji. Czy to jest wina dużych firm, że się rozwijają? Absolutnie nie. Możemy się nie zgadzać z ich praktykami, jednak wolny rynek charakteryzuje się tym, że prowadzący firmę może robić to wedle własnego pomysłu. Problem leży nie w tym, że jest monopol, ale w tym, że nie ma wielkich możliwości jego przełamania. Znów wracamy do polskiego prawa. Gdyby promowało przedsiębiorczość byłaby szansa dla małych podmiotów na start i rozwój. Wtedy niektóre z nich miałyby szanse organicznie rozwijać się w coraz większe firmy i zacząć konkurować z obecnymi monopolistami. Znika problem monopolisty niszczącego rynek.
Gdy więc oglądam grafikę z Wyborczej łapię się za głowę. Zamiast ukazywać źródło problemu, ukrywa je i kłamiąc zrzuca całą winę tam, gdzie jest tylko jej część. Do tego tę część można w dużej mierze zlikwidować likwidując samo źródło. Hurtownik i księgarz to też ludzie, którzy z czegoś muszą żyć. Zostali pokazani w fałszywym świetle jako ci, którzy nie ponoszą żadnych kosztów, a żerują na wszystkich innych ciągnąć niesprawiedliwe zyski. Tymczasem nieraz dwoją się i troją, żeby obniżyć swoje ceny i zwiększyć konkurencyjność wobec jednego gracza na rynku, którego nazwa zaczyna się na E… Zmniejszyliby swoje marże jeszcze bardziej, gdyby pozwalał na to system prawny. Udałoby się wtedy sprzedać więcej egzemplarzy. Więcej egzemplarzy, to większy zysk także dla autora, nawet jeśli za “książkę sztuk jeden” będzie miał taką samą stawkę. Bo mieć dwa złote z 5000 książek to lepiej niż nawet cztery złote z 500.
Artykuł mam nadzieję pobudzi do dyskusji na temat obecnej sytuacji na rynku książki. Warto by było gdybyśmy zamiast nawzajem winić się za zły stan rzeczy zwarli szeregi przeciwko prawdziwemu źródłu naszych problemów. Autor, wydawca, hurtownik i księgarz tak naprawdę stoją po tej samej stronie, a wróg jest gdzie indziej. Niestety wróg zna zasadę divide et impera i skutecznie ją realizuje. Gazeta Wyborcza przez grafikę, która była powodem napisania tego artykułu, świadomie bądź nie staje się jego narzędziem w dziele zniszczenia. Czas więc zabrać się za prawdziwe leczenie i wycinanie raka, a nie ograniczanie się do podawania środków przeciwbólowych albo wzajemnego zarzucania sobie winy.
Gdy słyszę pomysł, aby ograniczyć tantiemy dla autorów, ogarnia mnie pusty śmiech i tak pracujemy już niemalże na zasadzie wolontariatu i gdyby nie to, że pisanie jest pasją, a nie zawodem jak każdy inny, wiele świetnych książek nigdy by nie powstało. Państwo polskie nigdy nie potrafiło w pełni wykorzystywać swoich zasobów naturalnych, za które nie należy uważać tylko węgla kamiennego i źródeł termalnych, ale również ludzi wykształconych, pracowitych, czy po prostu uczciwych. Pozwolono im rozjechać się po świecie, aby na ich pracy bogaciły się inne kraje.
Niech oskubią do ostatniego grosza, tych co jeszcze nie uciekli, budujcie za gaże pisarzy nowe siedziby dla ZUS, za przychody drobnych przedsiębiorców wykładajcie marmurami urzędy skarbowe, a niedługo nie będzie w tym kraju już nikogo, kogo można by oskubać i trzeba będzie rzucić się do gardeł kolegom złodziejom.
Zgadzam się, a to dlatego, że mam znajomego – mikroprzedsiębiorcę, który boryka się dokładnie z tymi samymi problemami, o których Pan pisze, choć w branży zupełnie innej, bo meblowej. Przedstawiony w GW obraz jest nierstety mylny i uproszczony.