Czytelnia

“Faber” – fragment nagrodzonej powieści

Written by Ioannes Oculus
Iwona Partyka, "Faber"

Iwona Partyka, “Faber”

Kto kiedyś zapytał, czy Kocham Książki wspiera debiutantów. Oczywiście, że tak! Dlatego mamy dla Was fragment powieści Faber Iwony Partyki. Książka została nagrodzona w konkursie na powieść ogłoszonym przez

oraz Wydawnictwo Adam Marszałek. Najpierw kilka słów o samej książce:

Zamieszkujący stary jacht Faber zostaje pewnej nocy odwiedzony przez niewidzialną dziewczynę. Spotkanie staje się pretekstem do uruchomienia machiny wspomnień. Są w nich obrazy przedwojennej Gdyni, wdowa Rose – pierwsza fizyczna fascynacja Fabera, obóz koncentracyjny, jego największa miłość – Jess oraz inne epizody z jego życia. Tymczasem dziewczyna zjawa nowu pojawia się u Fabera, tym razem ujawniając swoją cielesną postać. Między nimi nawiązuje się uczucie…

Uzasadnienie nagrody (na podstawie wypowiedzi członków Kapituły):

Nietypowa powieść o konstrukcji szufladkowej, która wymaga od Czytelnika pewnej koncentracji. Tekst z pomysłem, konsekwentnie zrealizowany. Na skutek celowego mieszania miejsc, czasu, a nawet gatunków uzyskano tajemniczy, rozchwiany i piękny klimat, podobny do tego z najlepszych utworów latynoamerykańskich. Obecności głównego bohatera w zasadzie w tle pozwala łączyć odległe zdarzenia w jedno ujęcie pamięciowe. Propozycja ciekawa, zdradza talent literacki.

Faber i wdowa Rose

(fragment)

 

A kiedy to się stało, tam na tym łóżku, w tym pokoju, przez którego okno zaglądały koniuszki gałęzi bzu i tylko czuł ten bez i mleczny zapach piersi wdowy, a żadnego jaśminu i lawendy, zapytywał sam siebie, czy to ta sama kobieta. Ta sama wdowa Rose w turbanie na głowie, zrobionym z morelowego ręcznika, obleczona w uszyty z adamaszku szlafrok, opasany podkreślającym jej wypukłe biodra cienkim paskiem? Ta sama, która stojąc wtedy tyłem jeszcze naga i ociekająca spływającą w najpiękniejszą szczelinę jej ciała wodą, schyliła się po lawendowe mydełko, które umykało przed jej pulchną dłonią po śliskiej podłodze umywalni? Czy to ta sama kobieta, od której dopiero co wyszedł, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę? Czy to ta sama, której ciało od niemal trzech lat miało dla niego kształt dziurki od klucza? Czy to właśnie ta, do której pozostawionych i zapomnianych przez nią w umywalni majtek modlił się w nocy jak do boskiej ikony?

Ale przecież bał się nawet pomyśleć, by mógł chcieć coś więcej. Od tych paru chwil, od kawałka pleców lub nogi, od skrawka tego białego materiału, który zostawiła kiedyś w roztargnieniu, a który on całował i pieścił, czcił jak święte relikwie.

I znowu stał tam pod jej drzwiami i pod tą grawerowaną ciemnymi wywijasami Adelą Rose oraz pod tą piersiastą ósemką. Przycisnął kciukiem dzwonek.

– Dzień dobry. Polecony dla pani – powiedział, gdy otworzyła.

Jej pulchna twarz okolona zewsząd falującymi, czarnymi jak smoła włosami. Stała z ubrudzonymi w cieście, uniesionymi do góry rękoma.

– A, to ty – powiedziała, cały czas trzymając te swoje rozczapierzone jak ptasie szpony, oprószone mąką dłonie w górze.

– Tu podpisać poproszę – powiedział, wskazując palcem puste miejsce na pocztowym blankiecie.

Podał jej pióro, ale spojrzała tylko wymownie na brudne ręce i powiedziała:

– Wejdź do środka, zaraz wymyję.

No i wszedł. Szedł za jej opiętym w szyfonowy, kwiecisty fartuch ciałem. Przyciasny, odsłaniający zarosłe tłuszczem bicepsy i kawałek karku.

Stał na środku pokoju. Z jednej strony łóżko córki pani Rose, obok duży okrągły stół i krzesła, maszyna do szycia, trzydrzwiowa szafa ze wstawionymi lustrami, a naprzeciwko łóżko, kiedyś małżeńskie łoże pani Rose.

– Teraz pewnie sprężyniasty ocean samotności długoletniej wdowy – pomyślał, a jego wzrok zatrzymał się na obrazku zawieszonym nad łóżkiem. Był on z pewnością wycięty z jakiegoś magazynu ilustrowanego, a następnie oprawiony w drewnianą ramkę.

A kiedy odwróciła się do niego przodem, po raz pierwszy tak na prawdę zobaczył jej chabrowe oczy, zadarty do góry kartoflowaty nos i wywinięte w dzióbek usta.

Szedł w dół. Zjechał po jej ozdobioną małą dziurką brodzie, masywnej szyi, a kiedy dotarł do niebieskiej lamówki dekoltu rozmyślał:

– Czy ona ma coś pod spodem?

Jego oczy znajdowały się wprost na wysokości jej obszernego biustu, który rozciągał fartuch, tworząc między guzikami małe wypustki.

Guzik. Dziurka. Guzik. Dziurka. Guzik. Dziurka.

Chłonął całym ciałem każdą najmniejszą wypustkę, każdą najmniejszą fałdkę tych dwóch ósemek, które rozdymały teraz ten napięty, kwiecisty szyfon.

Podeszła do niego z przyczepionym do palców, jeszcze mokrym znaczkiem z flagą amerykańska i podpisem USA.

– Co, podoba ci się? – spytała.

Spojrzał w jej przymknięte do połowy oczy o powiekach zaopatrzonych w krótkie, lecz zawinięte rzęsy. Zobaczył w nich jakby odbicie czerwono-białych pasów i białych gwiazd.

Stali tak przez chwilę wpatrując się w siebie. Nie bał się. Jakby mu się wydawało, iż wdowa uśmiechnęła się do niego leciutko i wciąż patrząc mu prosto w oczy, pomaleńku kręciła palcem, na którym spoczywał znaczek.

Zahipnotyzowała go tym znaczkiem. Stał jak sparaliżowany i już w tej chwili nie myślał. Oczami wyobraźni widział tylko jej dwie bulwiaste piersi, te same które zwisały jak wielkie gruszki, gdy schylała się wtedy, by podnieść z ziemi to śliskie mydełko lub gdy wycierała stopy.

Jeszcze nie wiedział, bardziej może to czuł.

– Tak. Coś się zaraz stanie – myślał, lecz cały czas nie spuszczał z niej oczu.

Poczuł ciepło wydzielane przez jej ciało i znowu zobaczył ją w oparach gorącej wody. Jak schyla się do wanny i szuka w nim mydła, a jej dwa ogromne cycki dyndają jak dwa wielkie dzwony.

Tak bardzo chciał zobaczyć te jej dzwony z bliska, może nawet dotknąć jednego z nich i possać ten wielki sutek.

– Teraz albo nigdy – pomyślał i przyłożył swoje dłonie do jej piersi.

Cały czas patrzał w jej chabrowe oczy. Nic. Wdowa nawet nie drgnęła.

Ścisnął je, a wtedy przymknęła powiekami ten swój chaber i powiedziała:

– Eh.

Ścisnął jeszcze raz, a wtedy zobaczył blady róż jej opadłych powiek. I znowu powiedziała do niego to swoje:

– Eh.

Z wciąż przyklejonym do palców znaczkiem, przycisnęła jego jasną czuprynę do swoich piersi, a zrobiła to tak mocno, że przez moment jej ciało aż się zachwiało.

– No już cicho, cicho – szeptała gładząc go po wczepionych niczym szpony w jej ciało dłoniach.

Próbowała wyzwolić się z uścisku, lecz on nie dawał za wygraną. Jego gotowa do pełnego rozkwitu młodzieńczość przywierała do niej mocno uwierając jej nagie pod fartuchem udo.

Drżał wciśnięty w jej piersi, w tę całą łąkę kwiatów jej stylonowego fartucha. Kaczeńce, bratki, hiacynty, żonkile, a pomiędzy nimi wiła się mleczna rzeka, falująca wstęga; u góry gwiazdy spadające z flagi wprost do pachnącej twarogiem i mlekiem rzeki.

– Muszę je zobaczyć… Choć zobaczyć. Muszę, muszę, muszę – myślał nieprzytomny.

Coraz łapczywiej zbierał do swych ust kwiaty z pachnącej słonawym potem dojrzałej kobiety łąki wdowy. Gryzł je jak mały koziołek. Wchodziły mu do nosa i oczu, gdy pierwszy guzik sam się odpiął i wtedy wiedział już, że nic nie miała pod spodem. Już je prawie miał. Kątem rozgorączkowanego oka widział już kawałeczek sinego sutka.

– Eh, eh – mówiła do niego coraz szybciej i goręcej.

Czuł jej oddech zsiadłego mleka i twarogu na swym spoconym czole. Był już tak blisko. Nie mógł, nie chciał kapitulować. A i ona coraz szybciej łapała powietrze. Jej otłuszczone serce waliło jak wprawiony po raz pierwszy od wielu lat w ruch obrośnięty mchem dzwon. Przycisnął się do niego jeszcze bliżej i bliżej, lecz te dwie mleczne kule wciąż trzymał w mocno zaciśniętych dłoniach. Teraz już pieścił je jak dwie pierzaste poduchy i coraz mocniej czuł woń twarogu i mleka.

W końcu miał je dwie. Nagie. Mlecznobiałe o rozlanych sinych sutkach. Jeden z nich chciwie ujął w usta i ssał do utraty tchu. Nie pragnął już nic więcej. Tylko, by je ssać. Raz jedną raz drugą. I na zmianę. Schowane w kwiatach, mleku i twarogu… Sam pragnął tylko skryć się w nich przed słońcem, mrozem i największa burzą.

Naraz pani Rose odjęła mu delikatnie pierś od ust i wciąż z tym swoim eh, eh, z łąką opadająca na jej biodra pociągnęła go w stronę okna. Nerwowym szarpnięciem zasunęła płócienne zasłony. Stali teraz przytuleni do siebie w mroku pokoju. Wciąż przyciskając go do swej mlecznej drogi zaczęła odpinać resztę guzików. Łąka spadła i rozpościerała się teraz u stóp wdowy Rose jak u stóp Diany. Wyszła z fartucha niczym z obręczy i pociągnęła go na łóżko. Dwie piersi znowu przyciągnęły go do siebie. A więc to tak się robi. Tak to one robią. A więc to się zaraz stanie. Tak, to już teraz to teraz będzie. Tylko z nimi i pomiędzy nimi czuł się bezpiecznie. Otulony nimi jak bojami czuł, jak małe strużki potu spływają mu po czole. Właściwie nie obchodziło go, co się z nim dzieje, byleby tylko mógł je ściskać, całować i pieścić. Nagle znowu poczuł jakąś siłę odrywającą go od nich. Nie chciał ich opuszczać.

– Co robisz? Proszę, nie odrywaj mnie od nich – błagało jego spojrzenie.

Ale na nic zdały się jego prośby. Zsunęła go niemal siłą w dół wielkiej łąki – tam, gdzie kończy się rzeka pełna mleka, a jeszcze bym chciał, a rozpoczyna się wielki dywan rozgorączkowanej wdowy. Cały wilgotny i posklejany. Czarny i włochaty jak narzuty na fotele. Rozpoczynał się tuż pod pępkiem i zataczał dwa duże łuki na rozchylonych teraz jak wskazówki kompasu udach wdowy Rose.

– A więc to jest to – pomyślał.

Dywan rozchylał się powoli. W końcu wdowa Rose ujęła go z dwu stron swymi wciąż pokrytymi resztkami ciasta palcami i odsunęła na boki niczym kurtynę w teatrze. Lecz tam nie było świateł ramp i reflektorów. Wręcz przeciwnie – ciemno i mroczno. Dwa purpurowe wachlarze powiewały jak skrzydła uzbrojonej w zęby wielkiej płaszczki.

– Nie chcę tam, boję się! – wzbraniał się sparaliżowany strachem, lecz wdowa, jakby odgadując jego myśli, przytuliła go czule do siebie, wepchnęła mu jeden z sutków do buzi, zupełnie tak, jakby chciała uśmierzyć jego ból i cierpienie.

– No już. Już, już. Nie bój się, kochanie. Już dobrze, kochanie. Już dobrze – mówiła głaszcząc go po głowie.

A kiedy już niemal uwierzył w to jej współczucie i litość, ścisnęła go udami i wepchała się bezczelnie zaganiając go do środka niczym zbłąkanego zwierzaka.

Siedział tam skulony jak mały króliczek, a serce waliło mu ze strachu, jakby zaraz miał być pożarty przez jakąś dziką bestię. Jednak płoche były jego obawy. Jak tam było ciepło i cicho. Wdowa ujęła go lekko za spięte ze strachu pośladki i teraz już bez trudu wskakiwał i wyskakiwał do swej norki, całej otoczonej kępą wiosennych traw i latorośli. Niczym święconka wielkanocna.

– A kuku! – zdawał się mówić, a za każdym razem głośniej i pewniej.

– Więc to jest to – powtarzał cały czas, nie mogąc uwierzyć.

– Już wiem, że to jest właśnie to. To ja robię to. Ja. Ja. Ja. Moje ręce, nogi, głowa, wszystko. W końcu. To w końcu przyszło. W końcu to robię. Po prostu sobie kukam. Kuku…kuku…kuku…kuku…kuku…kuku…ryku!!!

Wdowa Rose ujęła go za włosy. Zmrużyła jeszcze bardziej powieki, jakby prosząc, błagając o jeszcze trochę.

– No, kuku, kuku – zdawała się zachęcać z wszystkich sił.

– Nie piej kurku, nie piej, usypiam Marysię. Krótka była nocka, nie wyspała mi się – to wszystko, co teraz przychodziło mu do głowy. Kogut leżał w kałuży niczym po wielkiej bitwie. Dwie grube błony przysłoniły jego kogucie oczy i już ani drgnął.

– Wstawaj! – potrząsała nim poirytowana wdowa, ale on tylko trzepotał skrzydłami, a do lotu i tak wzbić się nie mógł.

Głaskała go za uchem. Muskała spocone czoło, odgarniając spocone włosy. Pieściła i zachęcała. Nic nie pomagało.

W końcu pogodzona z losem powiedziała ze zrozumieniem:

– Nie martw się, mój ty żeglarzu fenicki. Następnym razem będzie lepiej – dodała przyciskając do piersi jego spoconą twarz. Naśliniła jedną ze swych pulchnych dłoni i sama dokończyło to, czego on nie potrafił. Zmrużyła oczy i jeszcze tylko kilka razy głęboko westchnęła to swoje eh. A kiedy w końcu oprzytomniała, wsunęła mu tę swoją klejącą i słodką jak jaśmin dłoń do ust.

– Nie martw się – powtórzyła jeszcze raz, stawiając trzy atramentowe krzyżyki w miejscu, które na pocztowym blankiecie wskazał jej palcem.

I był ten następny raz. I następny raz. A wszystko to trwało całą zimę aż do wiosny.

 

About the author

Ioannes Oculus

I am addicted to languages, both modern and ancient. No language is dead as long as we can read and understand it. I want to share my linguistic passion with like minded people. I am also interested in history, astronomy, genealogy, books and probably many others. My goals now are to write a novel in Latin, a textbook for Latin learners, Uzbek-Polish, Polish-Uzbek dictionary, modern Uzbek grammar and textbook for learners. My dream is to have a big house in UK or USA where I could keep all my books and have enough time and money to achieve my goals.

Leave a Comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.