Na długie zimowe wieczory najlepsze są książki. Tym bardziej, że panujące na dworze mrozy nie zachęcają do wychodzenia na dwór. Dlatego proponujemy Wam dzisiaj fragment książki Joanny Żebrowskiej pt. Shit! Rok w brukowcu.
„Shit! Rok w brukowcu” to powieść z kluczem. Można ją porównać do książki „Diabeł ubiera się u Prady”. Różnica jest taka, że Lauren Wiesberger opisała redakcję magazynu Vogue, natomiast Joanna Żebrowska… kulisy tabloidu noszącego w książce nazwę „Hit”.
Książka zrodziła się z doświadczeń dziennikarskich autorki. Obrazuje w satyryczny sposób to, co dotąd było skrywane za barwną fasadą tego poczytnego pisma. Obnaża grzeszki dziennikarzy, mechanizmy oszukiwania czytelników i manipulowania nimi. Wyjaśnia w jaki sposób powstają wyssane z palca materiały.
Książkę można kupić w internecie. Tanio!
Fragment rozdziału „Dogoterapia”
(…) Podałam mu kartkę, na której w punktach były wypisane moje propozycje. Przebiegł po tekście oczami zawodowca, jakby skończył kurs szybkiego czytania, i skwitował z uznaniem:
– No, no, podoba mi się to. Najfajniejszy jest temat dotyczący psiego psychoterapeuty – pochwalił mnie, nawiązując do pomysłu, jaki przyszedł mi do głowy po lekturze ogłoszenia znalezionego w pewnym tygodniku. Była to reklama gabinetu dogoterapeutki. Zaproponowałam, że mogłabym go opisać.
– Chciałbym, żebyś od razu się za to zabrała, jeśli oczywiście nie masz teraz nic innego do roboty – rzucił.
– Jasne. Zaraz zadzwonię do tej psycholożki z ogłoszenia i się z nią umówię na rozmowę.
– Ale po co masz się z nią umawiać? Sami stwórzmy poradnię psychologiczną dla psów. Dajmy ogłoszenie w gazecie, że coś takiego powstało. A jak się zgłoszą do nas klienci, przyjmiesz ich w swoim gabinecie, porozmawiasz z nimi oraz z ich pieskami i na tej podstawie napiszesz żywy, barwny reportaż (…).
* * *
Dwa dni później z samego rana zasiadłam w nowo otwartym gabinecie, w mieszkaniu należącym do agencji fotograficznej „Szybki Bill”, mieszczącej się nieopodal mojej kamienicy. Na biurku położyłam notatnik i długopis, po czym z niecierpliwością zaczęłam wypatrywać pierwszych klientów. Liczyłam na to, że pewnie niebawem się zjawią, ponieważ zamieściliśmy w gazecie wielką reklamę mojego gabinetu. Napisaliśmy, że w dniu otwarcia wszystkie wizyty będą gratis.
Minęło pół godziny, minęła godzina. Już zaczęłam tracić nadzieję, że ktoś się pojawi, gdy nagle przez okno zobaczyłam gnaną wiatrem, skuloną, zakapturzoną postać prowadzącą do mnie dwa duże psy. O zgrozo… Rozpoznałam w niej sąsiadkę z naprzeciwka. Nazywaliśmy ją kociarą. Chodziły bowiem plotki, że zimą wybija w piwnicach okna cegłami i wpuszcza tam dzikie koty. Mieszkańcy mojej kamienicy, łącznie ze mną, mieli z nimi wieczne utrapienie. Dachowce dokarmiane przez kociarę sikały w piwnicach, więc odór był nie do zniesienia (na klatce również). Jakby tego było mało, w piwnicach zaczęły się pojawiać pchły, które skakały po nogach każdemu, kto odważył się tam wejść.
– Puk, puk… – zastukała cicho do drzwi.
– Proszę – odpowiedziałam. W duchu żałowałam, że nie mam ciemnych okularów i kapelusza.
Drzwi się otworzyły i stanęła w nich zaniedbana kobieta o mizernej, zniszczonej życiem twarzy. Ciężko mi było odgadnąć, ile może mieć lat. Przez cienką, oblepioną sierścią kurtkę niemal prześwitywały kości. Miała zapadnięte policzki i sińce pod oczami.
– Dzień dobry, przeczytałam w gazecie, że tutaj darmo przyjmuje dzisiaj psi psycholog, więc przyszłam… – zaczęła nieśmiało.
– Tak, tak. Wszystko się zgadza – uśmiechnęłam się przyjaźnie. Liczyłam na to, że mnie nie poznała. – Proszę siadać i opowiadać, co panią do mnie sprowadza.
– Właściwie… – kobieta przycupnęła niepewnie na krześle. Obok jej nóg spoczęły dwa brytany, których rasy, pomimo mojej specjalności dziennikarskiej, nie zdołałam rozszyfrować. – Nie wiem, co mam powiedzieć. Po raz pierwszy jestem u psiego psychologa.
– Może proszę mi powiedzieć na początek kilka słów o swoich pieskach – zachęciłam ją w nadziei, że uda mi się sprawić, aby to ona głównie mówiła.
– No dobrze. Więc to jest Sonia, a to jest Bodzio – rozpoczęła opowieść. Wskazała po kolei na psiska ręką. – Sonia ma pięć lat, Bodzio pewnie jest niewiele starszy. Przygarnęłam go jakiś czas temu, jak to się mówi, z ulicy. Jestem sprzątaczką z zawodu, więc w domu się nie przelewa, ale staram się zapewnić moim psinom wszystko, co najlepsze. Czasem jest ciężko, nie powiem, zwłaszcza pod koniec miesiąca. Bywa, że nawet na papierosy muszę pożyczać od sąsiadki, ale na kawałek chudziutkiej cielęciny dla piesków zawsze wystarczy. Wie pani – w tym momencie uśmiechnęła się blado – ja traktuję je jak własne dzieci. Nawet śpię z nimi w jednym łóżku. Później przez całe dnie chodzę połamana, bo boję się przekręcić na drugi bok, żeby ich nie obudzić. Mają swoje ulubione pozycje do snu. Sonia kładzie się na moim prawym ramieniu (dotknęła go ręką), a Bodzio układa się niżej, z lewej strony, przygniatając mi nogi i brzuch.
– Rozumiem. Z tego, co pani mówi, wynika, że pieskom jest z panią bardzo dobrze.
– Ach… bardzo chciałabym, żeby tak było – moja sąsiadka nieoczekiwanie posmutniała. – Niestety, ostatnio wszyscy przeżywamy trudny okres. A to przez tę dodatkową pracę, którą sobie wzięłam, żeby jakoś stanąć na nogi. Wracam do domu bardzo późno i prawie się nie widujemy. Boję się, że moje biedactwa czują się bardzo samotne. Cały dzień siedzą same jak sieroty. Tylko sąsiadka z dołu, za drobną opłatą, trochę ich dogląda. Rozmawia z nimi, wychodzi na spacery, dokarmia, ale to przecież nie to samo.
– No tak, ale robi to pani głównie dla nich. Nie może pani się obwiniać.
– Wiem, wiem, że nie powinnam. Ale jednak jest to bardzo trudne. Głównie dlatego, że nie potrafię im tego wszystkiego wytłumaczyć. Boję się, że nie rozumieją sytuacji. I właśnie dlatego tutaj przyszłam. Chciałabym prosić, aby pani z nimi porozmawiała i wyjaśniła im wszystko dokładnie. Proszę zapytać, czy mogłabym coś dla nich zrobić, żeby były szczęśliwsze. Może mają jakieś ukryte marzenia, które mogłabym spełnić?
Patrzyłam na nią ze strachem. Zastanawiałam się, jak się wymigać od tego arcytrudnego zadania.
– Mam nadzieję, że to nie jest zbyt wygórowana prośba – dodała. – Bo ostatnio czytałam taki artykuł o psich psychoterapeutach, wprawdzie dotyczył Stanów Zjednoczonych, ale podobno można porozumiewać się ze zwierzętami, wykorzystując najnowszą wiedzę na temat ich mowy ciała.
– Tak, rzeczywiście, są różne sposoby nawiązania z nimi kontaktu. Jeśli pani chce, to mogę spróbować porozmawiać z pieskami. Nie wiem, co prawda, czy mi się uda. Każda rasa posługuje się innym dialektem. Nie znam wszystkich.
– Ojej, proszę spróbować. Będę pani bardzo wdzięczna – powiedziała z ufnością.
W tej sytuacji nie potrafiłam kobiecie odmówić. Nie widziałam żadnego alternatywnego wyjścia jak np. pożar, nagły telefon czy atak terrorystyczny. Wstałam więc zza biurka i podeszłam do brytanów, które leżały potulnie u stóp swojej pani. Uklękłam przed nimi i spojrzałam im w oczy – najpierw Soni, później Bodziowi. Po chwili wypełnionej intensywnym myśleniem oznajmiłam:
– Więc tak. Sonia mrugnęła trzy razy. Powiedziała, że generalnie rozumieją z Bodziem sytuację.
– Tak? – kobieta wstrzymała oddech. – I co jeszcze powiedziała?
– Narzeka, że w mieszkaniu jest za gorąco i oczy jej się wysuszają – wypaliłam, ponieważ nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy.
– O matko… To prawda. W tym roku rzeczywiście tak bardzo palą, że nie ma czym oddychać. Ale niech pani kontynuuje. Co ona jeszcze mówi?
– Chwileczkę… Nie jestem pewna… Taaak – rzekłam, stwarzając atmosferę pełną napięcia. Położyłam psu rękę na głowie. W odpowiedzi machnął dwa razy ogonem. – Pani ulubieńcy mają chyba do pani o coś pretensję. Choć nie jestem pewna… Czy pani przypadkiem nie opiekuje się dzikimi kotami?
W tym momencie moja sąsiadka zamarła.
– Opiekuję się… – wyszeptała drżącym głosem. – Trochę się opiekuję, bo nie mogę patrzeć, jak chodzą takie wychudzone
i zziębnięte…
– To niech pani lepiej tego nie robi – przestrzegłam ją.
– Oczywiście, jeśli nie chce pani denerwować swoich pupili, które po prostu są o panią zazdrosne. Chwileczkę. Jeszcze Bodzio chce coś dodać. Mówi, że w sumie jest im z panią bardzo dobrze i jest pani dla nich jak matka – pocieszyłam ją, bo mnie trochę sumienie gryzło, że tak ją zmartwiłam.
Właścicielka czworonogów tak się rozczuliła, że jej oczy napełniły się łzami.
– Kochane, aniołeczki moje – wzruszyła się. – Dziękuję, dziękuję pani bardzo za te informacje. Może niepotrzebnie tak się denerwowałam. Czy na pewno nic nie płacę za wizytę? – spytała nieśmiało.
– Na pewno. Wszystkie wizyty są dzisiaj bezpłatne. Mam tylko małą prośbę do pani. Czy nie zechciałaby pani wypowiedzieć się dla „Hitu”, który ma opublikować artykuł o moim gabinecie? Widzi pani, to dla mnie bardzo ważne. Dopiero zaczynam działalność. Dodatkowa reklama bardzo by mi pomogła.