Czasami przychodzi taki wieczór, że nie bardzo chce się coś zrobić. Najlepiej byłoby usiąść na czterech literach i odpocząć. Dla mnie osobiście wtedy na pierwszym miejscu jest książka, ale i dobry film też może być. Najlepiej komedia, bo dla rozrywki. Z drugiej strony nie w amerykańskim stylu, gdzie każdy robi z siebie idiotę i to podobno ma być śmieszne. Wśród kiedyś kupionych filmów za 9,99 wygrzebałem Tymczasowych gliniarzy. Bez większego przekonania, mimo że nie-amerykański, odpaliłem.
Minęło 10 lat od rozstania pary gliniarzy René Boironda i François Lesbuche’a. Temu pierwszemu została tylko garść wspomnień, klepie biedę i ucieka przed dłużnikami, bo jest nieuleczalnym hazardzistą. Od znajomego dostaje radę, na kogo postawić w najbliższej gonitwie. Postanawia pożyczyć pieniądze od Chena, właściciela chińskiej knajpki, będącej przykrywką dla prania brudnej forsy. Pech chce, że policja robi najazd na lokal.
Tak film się zaczyna. Nie byłoby w tym nic wielkiego, gdyby nie fakt, że akcja się komplikuje, pląta i przez zbieg różnych wypadków zaczyna wywoływać najpierw uśmiech na twarzy, a potem coraz głośniejsze wybuchy śmiechu. Tymczasowi gliniarze mają ten typ humoru, który mi się podoba. Bohaterowie nie robią z siebie idiotów, to nie kabaret. Oni są poważni, czasem wręcz śmiertelnie. Natomiast różne zbiegi okoliczności, czasami sytuacje, w których jako widzowie wiemy więcej niż postaci filmy, humor sytuacyjny itp. powodują, że człowiek ogląda go ubawiony po pachy. Oczywiście nie należy się spodziewać żadnej psychologicznej głębi i nic innego w tym stylu. Ten film ma służyć rozrywce, dobrej zabawie i taką funkcje spełnia. Chwała za to jego autorom. Dzięki nim ów wieczór, kiedy sięgnąłem po Tymczasowych, spędziłem bardzo mile, mimo początkowego braku przekonania.