Premiery

Dzisiaj premiera, dzisiaj fragment “Nadziei czerwonej jak śnieg”.

Written by Ioannes Oculus
Andrzej W. Sawicki, "Nadzieja czerwona jak śnieg"

Andrzej W. Sawicki, "Nadzieja czerwona jak śnieg"

Od dzisiaj możecie kupić powieść Andrzeja Sawickiego Nadzieja czerwona jak śnieg.

Tego powstania nie przegramy!

Jest styczeń 1863 i polscy buntownicy znów rzucają się do desperackiej walki. Na zasypanych śniegiem wzgórzach i polach, pod sztandarem z Orłem, Pogonią i Archaniołem walczą z sołdatami Imperium. Pośród bitew i pościgów wykwitają turbulencje rzeczywistości – strzępy świata o odmienionej fizyce i źródła potężnego mutatio. Rodzą się odmieńcy. Ścigani przez służby najpotężniejszych mocarstw, są obdarzeni nieomal boską mocą.

Odtąd nic już nie będzie takie samo.
Pod Miechowem, pod Małogoszczą i Iłżą odmieńcy będą zabijać i ginąć ramię w ramię z powstańcami.
Poniosą przyszłość na ostrzach bagnetów i kos.
Ale będą mieli jeszcze coś.

Moc mutatio, która zmienia wszystko.

Andrzej W. Sawicki – chemik zajmujący się badaniami nad syntezą substancji aktywnych leków. Opublikował kilkanaście opowiadań i powieść „Inkluzja”.

Wydawca: Bellona, Runa
ISBN: 978-83-89595-78-2
ISBN: 978-83-11-12180-5
Liczba stron: 528
Wymiary: 125×195 mm
Okładka: miękka
Ilustracja na okładce: Wojciech Ostrycharz
Planowana data wydania: jesień 2011 r.
Cena det.: 39.00 zł

Na zachętę mamy dla was fragment powieści:

Maszerowali całą noc i pół dnia, trochę postrzelali do buntowników i to wszystko. Gówna, a nie prawdziwa bitwa. Żołnierze nie posmakowali krwi, ubili tylko kilku maruderów, a teraz nawet nie pozwala im się ruszyć w pogoń i wyłapać trochę tego tałatajstwa. Nici z wojennych łupów, nic zatem dziwnego, że są tacy wkurzeni – trajkotał kapitan Kołkow.

Czengiery poruszył się w siodle zniecierpliwiony. Nie cierpiał tego cholernego fircyka, salonowego pieska, który wyruszył na wojenkę, by zdobyć kilka orderów, nie plamiąc sobie nawet rąk. I jeszcze to jego irytujące przekonanie, że żołnierze go uwielbiają, bo jest dla nich jak dobry wujek. W dupie mają kolejnego wyfiokowanego gogusia, który przyjechał na wojenkę w luksusowym wagoniku prosto z petersburskich salonów. I najgorsze, że nie można go nawet zrugać, bo jest chrześniakiem samego cara!

– Dlaczego nie pozwolimy im ruszyć za buntownikami? Niech sobie prości żołnierze pofolgują! Należy im się coś z życia – kontynuował kapitan. – Jest pan zupełnie nieczuły na los zwykłego człowieka. Czasem trzeba zejść do ludu i wczuć się w jego sytuację…

– Dolina Łosośny została zajęta przez podpułkownika Dobrowolskiego. To on przez parę godzin toczył bitwę i to jego chłopcy zasłużyli na nagrody – wycedził wreszcie Czengiery. – Pozwolimy im zatem zająć i złupić Małogoszcz, a sami ruszymy tropem niedobitków i tego cholernego Langiewicza. Przypominam, że to przez pana spóźniliśmy się na bitwę, bo raczył pan zmitrężyć czas w kieleckim burdelu.

Kapitan poczerwieniał w jednej chwili. Nawet jego uszy zapłonęły krwiście, a lichy wąsik zjeżył się ze złości. Czengieremu jednak nawet powieka nie drgnęła. Spokojnie czekał na wybuch Kołkowa, ale ten nie nastąpił. Oficer zachłysnął się tylko powietrzem i wskazał na coś na polu bitwy.

– Jezusie Nazareński… – Wypuścił powietrze. – Co to takiego?

Niepozorna rzeczka wystrzeliła nagle w niebo kolumną ryczącej wody, gigantycznym warkoczem kotłującej się kipieli. Czengiery zmrużył oczy. To wcale nie była woda, tylko jakaś czarna gęsta ciecz. Pięła się w niebo niczym wybuchający gejzer i rozlewała się po nim, zmieniając się w kłębiącą krwistoczerwoną chmurę. A potem niebo zapadło się i wybrzuszyło, jakby przyciągane potężną siłą do ziemi. Chmura rzygnęła wściekłą ulewą. Zerwał się dziwnie nieprzyjemny ciepły wiatr, który przewrócił kilku piechurów i spłoszył konie, a padające w ulewie drobiny okazały się zbitymi płatkami śniegu, czerwonymi jak zamrożona krew. Sypnęło z taką intensywnością, że stoki wzniesienia i sama rzeczka znikły w tumanach szalejącej czerwieni. Powietrzem ciągle wstrząsał basowy ryk, przeszywający i przewracający trzewia. Z każdą chwilą potęgował się i wdzierał przerażonym sołdatom do umysłów. Rozniecał w nich panikę, odbierał zmysły.

Kozacy nie byli w stanie zapanować nad swoimi oszalałymi końmi. Jeden po drugim spadali z wierzgających zwierząt, które uciekały w popłochu, byle dalej od koszmaru. Czengiery zeskoczył ze swojej kobyłki i puścił ją wolno. Kątem oka zarejestrował, że kapitan Kołkow spadł ze swojego wierzchowca na pysk i leży w coraz bardziej czerwonym śniegu. Pułkownik szarpnął go za mundur na karku i postawił na nogi. Zauważył, że oficer twarz umazaną ma we krwi – topniejącym śniegu, do tego dygocze coraz bardziej i szczerzy zęby. Wreszcie warknął i próbował ugryźć pułkownika w rękę. Czengiery bez zastanowienia trzasnął go w pysk, przywracając w ten sposób do przytomności. Kapitan usiadł ciężko na ziemi i się rozpłakał. Burza wzmagała się, zamieniając okolice Łosośny w ryczące piekło.

– Zabieramy się stąd! – wrzasnął pułkownik do jednego ze swoich adiutantów. – Natychmiastowy odwrót. Idziemy w kierunku Włoszczowy, ominiemy Małogoszcz od północy. Szybko! Przekaż pan rozkazy podoficerom. Odwrót!

Pułkownik jeszcze raz spojrzał na krwistą chmurę i szalejący tajfun. Gdzieś w nim zniknął właśnie wymęczony bitwą pułk Dobrowolskiego. Niech Bóg ma ich w swojej opiece!

* * *

Pliszka unosił się nad Jemiołą i patrzył, jak ten mocuje się ze złotą kolumną energii, miotając nią po polu bitwy. Kosynier ciągle przekierowywał w dowódcę swoją wściekłość i agresję. Czuł, jak ta spaja się w jedno z mocą Wandy i Pustowójtowa, a potem, kierowana przez majora, spada w rzeczywistość, deformuje ją i przynosi wrogom zagładę. Wszystko widać było w oknie. Rosjanie tonęli w krwawym śniegu – niektórych burza podrywała w powietrze i ciskała nimi o ziemię, inni byli rozrywani na strzępy przez siekającą śniegiem zawieruchę. Ci, którzy skosztowali smaku czerwonego śniegu, wpadali w szał i zamieniali się w bestie. Pliszka widział, jak dwóch takich skoczyło sobie do gardeł i gryzło się nawzajem. Któryś piechur z wyciem złapał za karabin i dźgnął najbliższego towarzysza bagnetem w brzuch. Dantejskie sceny z każdą chwilą nabierały tempa i rozmachu. Moskale wrzeszczeli, walczyli między sobą, próbowali uciekać lub ginęli w morzu krwawego puchu.

Kosynier podziwiał tę orgię zniszczenia przywołaną przez Jemiołę żywcem z koszmarów, ale jego wzrok ciągle wracał do jednego punktu nad brzegiem Wiernej Rzeki. Do zawiniętego w koc ciała, które ułożył tuż przy wodzie. Choć żyły wypełniało mu szaleństwo mutatio, choć był teraz wściekłą bestią promieniującą gniewem, nadal cierpiał. W głębi serca nieustannie przeżywał śmierć Hanki. Ciągle miał przed oczami jej twarz wykrzywioną w bladym uśmiechu, kiedy agonia osiągnęła finał i dziewczynę opuścił ból. Kiedy odchodziła.

Czy to był ostateczny koniec? Czy już nigdy jej nie zobaczy? Byli ze sobą tak krótko… Tak krótko.

– Nie! – wrzasnął wściekle i skoczył na Jemiołę.

Odepchnął go jednym uderzeniem, cisnął go gdzieś w kłębowisko zaklętej w węże mocy, a sam dopadł do złotej kolumny. Uderzyło go piekielne gorąco, które omal na miejscu nie spopieliło mu umysłu. Załkał, ale nie puścił. Walczył z bólem, uparcie mocował się z wiązką energii, aż wreszcie ustabilizował ją i skupił na jednym punkcie.

Kolumna mocy uderzyła w leżące nad rzeką ciało kobiety, wbiła się w nie ryczącym nurtem. Śnieg wokół stopił się i spłynął krwią, a piasek zeszklił się w jedną skorupę. Ciało znikło w oślepiającym błysku, pochłaniając gigantyczną porcję mocy.

Złota kolumna przestała istnieć. Układ współpracujących odmieńców został rozbity i przepływ energii ustał. Czarne okno z widokiem na pole bitwy zamknęło się raptownie. Zrobiło się ciemno i zimno. Czwórka odmieńców unosiła się przed pulsującym wściekle źródłem mutatio. Rzeka przebudziła się, a turbulencja próbowała usunąć intruzów. Z jej serca wystrzeliły dziesiątki jeszcze nie do końca ukształtowanych węży. Sypiąc milionami parujących sześcianików, dygocząc i strzelając wyładowaniami, macki mocy popłynęły w kierunku odmieńców.

– Wychodzimy – rozkazał Jemioła i pociągnął swoich przyjaciół w stronę rzeczywistości.

* * *

Burza ustała w jednej chwili, zupełnie jakby ktoś zakręcił kurek w tej piekielnej chmurze. Wszystko się uspokoiło. Przede wszystkim doprowadzający do szaleństwa ryk ucichł bez śladu i zapadła absolutna cisza. Niebo rozjaśniło się, choć nadal sypał śnieg, czerwony i ohydnie lepki. Płatki opadały jednak powoli i łagodnie. Już nie kaleczyły i nie wdzierały się do gardła.

Podpułkownik Włodzimierz Dobrowolski leżał jeszcze jakiś czas nieruchomo, przytulony do trupa swojego konia. Po raz kolejny klepał modlitwę, przysięgając Bogu, że weźmie udział w pielgrzymce, da sowity datek na kościół i odpokutuje wszystkie grzechy, jeśli tylko wyjdzie cało z tego piekła. Wreszcie drgnął, a po chwili niepewnie wstał na nogi. W jednym ręku ściskał pistolet, a w drugim szablę. Wokół ciągle jeszcze walczyło ze sobą kilku kompletnie opętanych żołnierzy. Oficer ruszył przed siebie w stronę wzgórz, nad którymi świeciło słońce.

Rozglądał się wokół z rosnącym obrzydzeniem. Strach znikł i z każdą chwilą Dobrowolski czuł się pewniej. Kroczył ostrożnie nad porozrywanymi ciałami piechurów, omijał rozlewiska krwi i splecionych w niemrawej walce szaleńców.

Śnieg padał coraz słabiej, niebo się przejaśniało.

Co za ohyda! Aż musiał wstrzymywać oddech i zaciskać zęby, by powstrzymać wymiotne skurcze. Poza tym jednak czuł się coraz lepiej. Ogarniało go nawet coś w rodzaju euforii. Ostatnią godzinę spędził skulony, wijąc się ze strachu, ale teraz już nabrał pewności, że wyjdzie z tego cało. Udało mu się przetrwać piekło. Nie miało znaczenia, czy naprawdę było jakąś tajemną bronią powstańców, a może przypadkową katastrofą związaną z turbulencją. Nie liczyło się też, że stracił trzy roty i kozacką sotnię. Ważne, że wypełnił zadanie – przegnał buntowników, zniszczył ich gniazdo, a sam uszedł z życiem. Kto wie, może za coś takiego dostanie nawet Order Świętego Jerzego? Należało mu się jakieś wysokie odznaczenie wojskowe za tę bitwę. Za ofiarność, przelaną krew i rozgromienie wroga.

Uśmiechnął się do siebie, rozmyślając nad karierą. Z pogardą spojrzał na północne wzgórze. Po Czengierym nie było ani śladu. Zwiał, tchórz jeden. Tym lepiej, cała zasługa spadnie na Dobrowolskiego. Ha! Już niedługo przypnie do munduru epolety generała-majora. To nie podlegało wątpliwości.

Niewiele brakowało i zacząłby gwizdać pod nosem, ale smród juchy nieco psuł atmosferę pięknego zwycięstwa. Musiał się teraz skupić na tym, by jak najszybciej opuścić skąpane krwią wzgórza i zmyć z siebie tę obrzydliwość. Wyglądał teraz jak jakiś rzeźnik, a nie carski oficer.

Coś poruszyło się przy kępie drzew, którą właśnie mijał. Pewnie jeszcze jeden szaleniec, który opił się stopionego śniegu. Podpułkownik obrócił się czujnie i zamarł zdumiony. Jakieś dwadzieścia kroków od niego stała kobieta, odziana jedynie w powłóczysty żałobny kir. Głowę trzymała opuszczoną, a opadające blond włosy zakrywały jej twarz. Śnieg zdawał się omijać całą postać. Nie skalał kobiety nawet jednym krwawym płatkiem.

– Kim jesteś? – oficer spytał odruchowo po polsku.

Poczuł ciarki przebiegające po plecach.

Kobieta uniosła głowę. Jej twarz wykrzywiła się w grymasie nienawiści, wilcze oczy płonęły żółtym blaskiem. Z gardła wyrwało się jej głuche warczenie.

Skoczyła w imponującym, niemożliwym dla człowieka susie. Poruszała się niczym wystrzelony pocisk, obłędnie szybko. Dobrowolski uniósł szablę i ciął na oślep w zbliżający się kształt.

Uderzenie wypchnęło mu powietrze z piersi i wyrzuciło go w górę. Stracił grunt pod nogami i przeleciał kilka metrów, nim grzmotnął o ziemię. Potwór w kobiecej postaci siedział mu na piersi i uśmiechał się tak, że krew tężała w żyłach.

– Jestem twoim wyrzutem sumienia, zdrajco – wysyczała trochę niewyraźnie.

A potem otworzyła usta. Nieprawdopodobnie szeroko, prezentując palisadę ostrych jak igły zębów. Spomiędzy nich wysunął się długi język. Bestia przejechała nim po policzku przerażonego Dobrowolskiego i zlizała krew. Mlasnęła z zadowoleniem, a potem gwałtownym ruchem wbiła mu zębiska w gardło. Szarpnęła niecierpliwie i przełknęła szybko kilka łyków tryskającej obficie gorącej krwi. Czuła, jak mężczyzna trzepocze się w uścisku jej szczęk, jak nieporadnie próbuje wyrwać się z objęć. Puściła, dopiero kiedy uszło z niego życie i przestał się ruszać.

Odchyliła głowę i zaśmiała się głośno. Nie pamiętała, kim jest ani skąd wzięła się na polu bitwy. Pijąc krew, poczuła ulgę i falę radości, te jednak szybko minęły. Strzyga nadal była spragniona, a głód rozniecił w niej wściekłość. Spojrzała w górę na przejaśniające się niebo i wykrzywiła umazane krwią usta w grymasie niezadowolenia. Rozłożyła swe wielkie nietoperze skrzydła i odleciała na północ, tam gdzie ciemny, gęsty las mógł zapewnić jej kryjówkę przed słońcem.

Strzyga, która za życia nazywała się Hanna Żelazo, zawyła przeciągle, by wyrzucić z umysłu niezrozumiałe, kłębiące się strzępy wspomnień, i przysiadła na konarze wielkiego dębu. Musiała zapomnieć o poprzednim wcieleniu – teraz liczyła się tylko potrzeba zaspokojenia niewyobrażalnego głodu. Głodu krwi zdrajców i morderców.

 

About the author

Ioannes Oculus

I am addicted to languages, both modern and ancient. No language is dead as long as we can read and understand it. I want to share my linguistic passion with like minded people. I am also interested in history, astronomy, genealogy, books and probably many others. My goals now are to write a novel in Latin, a textbook for Latin learners, Uzbek-Polish, Polish-Uzbek dictionary, modern Uzbek grammar and textbook for learners. My dream is to have a big house in UK or USA where I could keep all my books and have enough time and money to achieve my goals.

Leave a Comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.