…
Łoskot butów i chrzęst oporządzenia szybko cichł i na długim, ciemnym korytarzu słychać było jeszcze przez chwilę przyśpieszone oddechy, które stopniowo uspokajały się, stając się prawie bezgłośnymi. Ponad stu podchorążych wyprężało piersi, przyciskając nadgarstki do ud i wbijając wzrok w pasek lamperii oddzielający zielony dół korytarza od przykurzonej, wapnowanej góry.
Cisza przedłużała się ponad zwyczajową chwilę, wzbudzając w umysłach młodych żołnierzy falę niepewności.
Ciche „Dajcie spocznij” poprzedziło skrzypienie butów dowódcy pierwszego plutonu, świst nabieranego w płuca powietrza i gromkie:
– Kompaniaaa, spocznij!
Donośne łupnięcie w betonową podłogę zmniejszyło napięcie i pozwoliło podchorążym zerknąć na nowego dowódcę kompanii, który wolnym krokiem przechodził wzdłuż szyku prężącego muskuły. „Nowy” był przeciętnego wzrostu i postury, wyglądał na około trzydzieści lat. Twarz łagodna, niezbyt wojskowa, więc nie powinien podchorążym rezerwy sprawiać większych problemów.
Mężczyzna zatrzymał się mniej więcej pośrodku szyku, lekko uśmiechając się.
– Nazywam się Bolesław Nieczuja-Ostrowski, będę miał honor dowodzić panami w czasie kursu. Mam nadzieję, że pobyt w Różanie da i wam, i mnie satysfakcję.
Oficer odwrócił się do stojącego obok dowódcy pierwszego plutonu:
– Panie poruczniku, proszę kontynuować zajęcia!
Prowadzący do dziś kompanię podporucznik Zalewski wydał komendę i poszczególne plutony, łamiąc dotychczasowy szyk, rozeszły się. Ostrowski stał przy stoliku dyżurnego kompanii, milcząco przyglądając się przechodzącym obok strzelcom. Kolejny rok bycia dowódcą – instruktorem i kolejny ponadstuosobowy zbiór problemów. Gdy ostatni żołnierze minęli go, wychodząc na koszarowy dziedziniec, poprawił czapkę i wolnym krokiem ruszył za nimi, kierując się do komendy Ośrodka Wyszkolenia Rezerwy Piechoty w Różanie.
***
– Plutooon, biegieeem marsz!
Nie wiadomo, czy zmaltretowanych żołnierzy bardziej moczył lejący się z nich pot czy siąpiący deszcz połączony z zimnym jesiennym wiatrem. Sierżant Morawski, czerwony na twarzy, klnąc wściekle pod nosem, maszerował na czele plutonu „zielonych” z kolejnego strzelania i treningu z granatami – ponownie zawalonego. Jak długo żyje i służy w wojsku, nie miał jeszcze tak beznadziejnej bandy gówniarzy do wyszkolenia.
Już on tym bałwanom pokaże! To oni stoją na drodze zaplanowanego urlopu i wyjazdu do rodziny, do Podzamcza.
Morawski wściekłymi warknięciami wyduszał z żołnierzy ostatnie zasoby energii. Zwolnił i znalazł się nieco z tyłu, z ponurą złością, zerkając na dwie ostatnie w szyku patykowate ofermy, które przygięte ciężarem plecaków, broni, hełmów wciąż gubiły krok i walczyły o utrzymanie się za resztą żołnierzy.
– Lewa, lewa… ruszać się!
Wyczerpani żołnierze dotarli wreszcie przed swój budynek koszarowy. Dwóch kaprali przejęło dowodzenie, pluton złamał szyk i ruszył zdać broń, a następnie doprowadzić się do ładu.
Sierżant wchodził na korytarz, gdy wyrósł przed nim podoficer dyżurny kompanii.
– Panie sierżancie, dowódca kompanii prosi pana na chwilę do swojej kancelarii.
Morawski z wahaniem zatrzymał się. Był przemoczony, zabłocony i jeszcze nie ochłonął po ćwiczeniach. Kiwnął głową dyżurnemu, po czym wpadł do sali podoficerskiej, by się doprowadzić do ładu. Rzut okiem na wiekowe lustro, poprawienie czapki i był gotów na spotkanie z dowódcą. Ich roczny kurs unitarny ostatnimi czasy cierpiał z powodu fatalnego naboru. Coraz większy procent stanowili wyedukowani chłopscy synowie, którzy niby mieli cenzus, ale życiowego sprytu czy sprawności za grosz. Do tego jacyś Rusini, co to nie idzie się z nimi dogadać i wreszcie największe nieporozumienie w armii – Żydzi. Zamiast robić swoje geszefty,
chyba specjalnie przychodzili do wojska, aby jemu, Jakubowi Morawskiemu, zatruć do szczętu życie.
Sierżant stanął przed drzwiami dowódcy, raz jeszcze poprawił bluzę munduru i energicznie zapukał. Otworzył drzwi i wyprężony jak struna zameldował swoje przybycie.