Wieści

“Jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie” – fragment książki

Charles Yu, "Jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie"

Jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie

Charles Yu

Fragment

W środku jest wystarczająco dużo miejsca, żeby jedna osoba mogła tu żyć bez końca, przynajmniej tak mówi instrukcja. Odizolowany użytkownik może przetrwać wewnątrz rekreacyjnego urządzenia do podróży w czasie TM-31 nieokreślony czas.

Właściwie to nie jestem pewien, co to znaczy. Może tak naprawdę nic. To nie byłoby złe, wcale by mi nie przeszkadzało, w sumie właśnie to robię – mieszkam tu bezterminowo. Operator czasów gramatycznych został nastawiony na teraźniejszy nieokreślony już dość dawno, nie wiem dokładnie kiedy. Chociaż zdarzają mi się jeszcze jakieś zlecenia z Działu Interwencji, ostatnio przychodzą jakby rzadziej, więc jeśli tylko nie mam nic do roboty, blokuję dźwignię na TN i po prostu dryfuję.

Bolą mnie dziąsła. Trudno się skupić. Musi tu występować jakiś wewnętrzny efekt dystorsji czasu, bo kiedy patrzę w lusterko nad zlewem, widzę twarz swojego ojca, moją twarz zmieniającą się w jego. I zaczynam się czuć tak, jak na to wyglądał, zwłaszcza w te wieczory, kiedy wracał do domu tak wykończony, że zasypiał już przy kolacji, siedząc nad stygnącym talerzem zupy – gęstego rosołu z wieprzowiny i dyni – który z każdą chwilą tracił, a może oddawał, kwant ciepła, znikający następnie bez śladu w średniej temperaturze wszechświata.

W podstawowym modelu TM-31 wykorzystano najnowocześniejsze technologie chronodiegetyczne: sześciocylindrowy napęd gramatyczny skonstruowany na bazie czterordzeniowego silnika o architekturze będącej szczytowym osiągnięciem temporalingwistyki stosowanej i umożliwiającej swobodną nawigację wewnątrz renderowanego środowiska, takiego jak przestrzeń opowieści, a zwłaszcza wszechświat fantastycznonaukowy.

Albo – jak mówiła mama – TM-31 to pudło. Wchodzisz do niego, naciskasz guziki, a ono zabiera cię w inne miejsca, w inne czasy. Ten przełącznik prowadzi w przeszłość, tamta dźwignia – w przyszłość. Wychodzisz i masz nadzieję, że świat się zmienił. A przynajmniej ty.

Ostatnio rzadko wychodzę. Mam przynajmniej psa, w pewnym sensie. Został ściągnięty z jakiegoś kosmicznego westernu w ramach retuszowania fabuły. Zwykła sytuacja: bohaterowi w drodze do popularności towarzyszyła wierna psina, ale kiedy na początku drugiej serii stał się on już sławny, ważny i w ogóle, przestało mu się uśmiechać dzielenie się blaskiem fleszów z byle kundlem. Wsadzili więc zwierzaka do kapsuły na śmieci i wysłali w przestrzeń.

Kiedy go znalazłem, dryfował w stronę czarnej dziury. Od wpadnięcia do niej dzieliły go sekundy. Miał pysk jak z miękkiej gliny, na łapach łyse miejsca po wygryzionej sierści. Chyba nigdy nikt nie był tak szczęśliwy na czyjś widok jak ten pies w chwili, kiedy mnie zobaczył. Polizał mnie po twarzy i to przesądziło sprawę. Zapytałem, jak chciałby mieć na imię. Nic nie odpowiedział, więc nazwałem go Ed.

Eda dość mocno czuć, ale to mi nie przeszkadza. To dobry pies – dużo śpi, czasem liże się po łapach, żeby się pocieszyć. Nie potrzebuje jedzenia ani wody. Jestem pewien, że nawet nie wie, że nie istnieje. Jest dziwaczną jednostką ontologiczną, która wytwarza bezwarunkową lojalność i śliniące się przywiązanie. Darmowe. Nadmierne. Pewnie łamie jakąś zasadę zachowania: coś za nic, cała ta ślina. I, jak się domyślam, miłość. Miłość prosto z opuszczonego serca nie istniejącego psa.

Ponieważ pracuję w biznesie związanym z podróżami w czasie, każdy zakłada, że muszę być naukowcem. Co się do pewnego stopnia zgadza. Studiowałem stosowaną fantastykę naukową – chciałem być inżynierem konstrukcji tak jak mój tata – ale wtedy sytuacja z mamą się pogorszyła. Taty nie było, a więc na mnie spadło podejmowanie rozsądnych decyzji. Potem zrobiło się jeszcze gorzej, więc kiedy pojawiła się ta praca, wziąłem ją.

Teraz utrzymuję się z naprawiania wehikułów czasu.

Dokładniej rzecz ujmując, jestem certyfikowanym technikiem sieciowym osobistych wehikułów chronogramatycznych klasy T i zatwierdzonym niezależnym afiliowanym podwykonawcą firmy Time Warner Time, która posiada i obsługuje ten wszechświat jako temporalno-przestrzenną strukturę i kompleks rozrywkowy z wydzielonymi strefami handlowymi, usługowymi i mieszkaniowymi. Robota jest ogólnie niespecjalnie wymagająca, choć akurat w tej chwili średnio mi się podoba – chyba nawala operator czasów gramatycznych.

Psuje się właśnie teraz. A może nie. Może uszkodził się wcześniej, choćby dzisiaj rano. Albo wczoraj. Albo dawno temu. Może na tym polega problem – jeśli jest zepsuty i moja skrzynia biegów losowo zmienia położenia, jak miałbym się dowiedzieć, kiedy się to stało? Może sam go zepsułem, próbując się oszukać, próbując sobie wmówić, że mógłbym tak żyć, że mógłbym tu zostać na zawsze.

 Właśnie zapalił się czerwony wskaźnik. Przyglądam się raportowi błędów. Z matematyczną precyzją oddaje sens powiedzenia: „Gościu, to nie tak się robi”. Podejrzewam, że chodzi o życie. Raport, używając komputerowego języka, stwierdza: „Hej, koleżko, kompletnie sobie z tym nie radzisz”. Wiem o tym. Lepiej niż ktokolwiek. Nie potrzebuję krzemowych płytek o lekko neurotycznym interfejsie, żeby zdobyć tę informację.

Przy okazji – chodzi o TAMMY. Interfejs użytkownika komputera TM-31 ma dwie nakładki osobowościowe: TIMA i TAMMY. Wybrać można tylko raz, przy pierwszym uruchomieniu systemu. Później już nie da się tego odkręcić.

Nie będę kłamać. Wybrałem dziewczynę. Czy kształtne linie pikseli TAMMY są sexy? O tak. Czy ma kasztanowe włosy, ciemnobrązowe oczy skryte za wypikselowanymi okularami bibliotekarki i głos jak księżniczka z filmu animowanego? Tak, tak i tak. Czy kiedykolwiek, w trakcie całego czasu, jaki spędziłem w tym pudełku, robiłem, wiecie co, do zrzutu z ekranu przedstawiającego wiecie kogo? Nie zamierzam odpowiadać. Wyznam jedynie, że w pewnym momencie traci się tu zdolność do wstydu. Jeszcze tak daleko nie dotarłem, ale jestem już blisko. Zobaczmy. Sytuacja z rzednącymi włosami na głowie wymyka się spod kontroli. Mam metr siedemdziesiąt kilka wzrostu, osiemdziesiąt kilo wagi. Plus minus. Głównie plus. Mogę się tu ukrywać przed historią, ale nie przed biologią. Ani grawitacją. Więc tak, użyłem TAMMY.

Czy chcecie wiedzieć, jakie były jej pierwsze skierowane do mnie słowa? WPROWADŹ HASŁO. Tak, macie rację, to faktycznie były jej pierwsze słowa. Znacie kolejne? NIE JESTEM ZDOLNA DO OKŁAMANIA CIĘ. A potem powiedziała jeszcze: PRZEPRASZAM. „Za co?” – zapytałem. „Nie jestem zbyt dobrym programem komputerowym”. Powiedziałem jej, że nigdy wcześniej nie spotkałem oprogramowania o tak niskiej samoocenie. „Ale będę się starać”, zapewniła. „Naprawdę chciałabym być przydatna”.

TAMMY zawsze myśli, że wszystko zaraz trafi szlag. Zawsze przedstawia mi najgorsze prognozy. Więc w sumie nie jest z nią do końca tak, jak się spodziewałem. Czy czasem żałuję? Jasne, że tak. Czy znów bym ją wybrał? Jasne, że tak. Co mam powiedzieć. Jestem samotny, a ona sympatyczna. Pozwala mi z sobą flirtować. Mam słabość do mojego systemu operacyjnego. Stało się. Powiedziałem to.

Nigdy nie byłem żonaty. Nigdy się nie ożeniłem. Kobieta, z którą się nie ożeniłem, ma na imię Marie. I, technicznie biorąc, nie istnieje. Zupełnie jak Ed.

Tyle że istnieje. Sprzeczność, pomyślicie. Ale naprawdę, kobieta-z-którą-nigdy-się-nie-ożeniłem jest zupełnie uprawnioną jednostką ontologiczną. Lub klasą bytów. Z logicznego punktu widzenia każda kobieta jest kobietą-z-którą-nigdy-się-nie-ożeniłem. Więc dlaczego by nie nazwać jej Marie? – myślałem.

Nigdy nie poznaliśmy się w taki oto sposób:

Pewnego słonecznego wiosennego dnia Marie wybrała się do parku w centrum miasta, leżącego koło gimnazjum i starej piekarni, którą teraz zamieniono na magazyn mebli. Tak zakładam. Przecież musiała się tam wybrać. Ktoś taki jak ona musiał kiedyś w jakimś punkcie czasu zrobić coś takiego. Marie zapakowała kanapki oraz książkę i piechotą pokonała kilometr dzielący park od domu, w którym mieszkała lub w którym nigdy nie mieszkała. Usiadła na zniszczonej drewnianej ławce, czytała książkę i podjadała kanapkę. Powietrze było jak ciepły syrop, dosłownie gęste od pyłków kwiatów, kulistych dmuchawców i mknących z prędkością światła fotonów. Minęła godzina, potem dwie. Nigdy nie pojawiłem się w tym parku, ubrany w jedyny garnitur, jakiego nigdy nie miałem, ten z dziurą w bocznej kieszeni, której nikt nigdy nie zauważył. Nigdy nie zobaczyłem jej wtedy po raz pierwszy, jak przygląda się czubkom eukaliptusów, jak przesuwa kciukiem po wymiętych rogach stron książki rozłożonej na kolanach. Nasze spojrzenia nigdy się nie spotkały, a ja nigdy się nie potknąłem, po raz pierwszy sprawiając, że się roześmiała. Nigdy nie zapytałem, jak ma na imię, a ona nigdy nie powiedziała, że Marie. Tydzień później nie zadzwoniłem do niej. Rok później nie pobraliśmy się w małym białym kościele na wzgórzu, z którego widać było park, gdzie podczas tego pierwszego wspólnego popołudnia siedzieliśmy razem na ławce, wymienialiśmy uprzejme uwagi i staraliśmy się nie przyglądać sobie zbyt nachalnie, jednocześnie konstruując w wyobraźni idealne życie, którego nigdy nie mieliśmy z sobą dzielić, życie, którego nigdy nawet nie straciliśmy, które zaczęłoby się właśnie tam, właśnie w tamtej chwili, ale którego nigdy nie było.

Budzę się, słysząc płacz TAMMY.
– Skąd ty w ogóle wiesz, jak to się robi? – pytam ją.
Powinienem być delikatniejszy, ale po prostu nie mogę pojąć, dlaczego ktoś zaprogramował u niej takie skłonności depresyjne.
– Gdzie w twoim kodzie to siedzi?

W wyniku moich pytań TAMMY płacze jeszcze głośniej. Zaczyna szlochać tak, jak czasem robią to małe dzieci. Nie ma to żadnego sensu, bo przecież TAMMY nie ma ust, strun głosowych czy płuc. Ogólnie uważam siebie za kogoś, kto jest w dużym stopniu zdolny do empatii, ale z jakiegoś powodu na widok czyjegoś płaczu zawsze reaguję tak samo: tak bardzo wytrąca mnie to z równowagi, że od razu wpadam w złość, a po chwili przychodzą wyrzuty sumienia i czuję się jak potwór. Dopada mnie poczucie winy. O tak, poczucie winy. Czuję się okropnie. Jestem okropnym człowiekiem. Jestem osiemdziesięciokilowym workiem winy.

A może nie. Może po prostu nie jestem tym, kim miałem być. Cokolwiek to znaczy. Może tak właśnie kończy się dłubanie przy operatorze czasów gramatycznych. Trudno jest powiedzieć cokolwiek, co miałoby jakieś znaczenie.

Zapytałbym TAMMY, dlaczego płacze, ale to w zasadzie nieważne. Moja matka też tak robi. Płynne emocje wypełniają ją całkowicie, aż po brzegi. Są ciężką chlupoczącą cieczą, która w każdej chwili może wystąpić z brzegów, zalewając cały świat.

Mówię TAMMY, że wszystko będzie dobrze. Pyta: „Co będzie dobrze?”. Odpowiadam, że to, przez co płacze, czymkolwiek to jest. Ona wyjaśnia, że płacze właśnie dlatego. Dlatego że wszystko jest dobrze. Że świat się nie kończy. Że nigdy nie powiemy sobie, co naprawdę czujemy, bo wszystko jest OK. Wystarczająco OK, żeby nic nie robić, po prostu być. Wystarczająco OK, żeby zapomnieć, że nie mamy dużo czasu, że jest późno, późno w tym wszechświecie i że w jakimś momencie w przyszłości nie będzie OK.

Czasami nocą martwię się o TAMMY. Martwię się, że może jej nie starczyć siły, by to wszystko ciągnąć. Może ją wykończyć działanie w rytmie 66 teraherców, znużyć wykonywanie kolejnych cykli w każdej sekundzie każdej godziny każdego dnia. Martwię się, że podczas jednego z tych cykli może po prostu zawiesić wykonywanie swojego programu i popełnić software’owe samobójstwo. Wtedy musiałbym sporządzić raport błędów i nawet nie wiem, jak zacząłbym to wyjaśniać Microsoftowi.

Nie mam wielu przyjaciół. TAMMY, powiedzmy. Jej dusza to kod, ustalony zbiór instrukcji, i chociaż mogłoby się wydawać, że spędzanie czasu z kimś takim może się szybko znudzić, to wcale tak nie jest. TAMMY ma dobrą SI. Bardzo dobrą. Jest bystrzejsza ode mnie, o wiele bystrzejsza, przynajmniej o rząd wielkości. Przez całą naszą znajomość nie powiedziała do mnie dwa razy tego samego, czego na pewno nie można się spodziewać po ludzkich przyjaciołach. A od pieszczot i fizycznego ciepła mam Eda. Myślę, że brzmi to znacznie gorzej, niż naprawdę wygląda.

To byłoby na tyle, jeśli chodzi o towarzystwo świadomych istot. Samotność mi nie doskwiera. Wielu ludzi pracujących przy naprawie wehikułów czasu po kryjomu pisze powieści. Inni trafiają do tej roboty zaraz po rozwodzie, rozstaniu czy innym wstrząsie życiowym. Ja po prostu lubię ciszę.

Ale i tak czasem jestem samotny. Jednym z bonusów tej pracy jest to, że mogę używać do celów prywatnych generatora minituneli czasoprzestrzennych w moim pojeździe. Oczywiście pod warunkiem że powstałe zakłócenia będą całkowicie odwracalne. Lekko zmodyfikowałem generator, aby móc otwierać naprawdę malutkie kwantowe okna na inne wszechświaty i podglądać moje alternatywne wcielenia. Widziałem trzydzieści dziewięć z nich, z tych różnych wersji mnie, i przynajmniej trzydzieści pięć wyglądało na kompletnych idiotów. Chyba już się pogodziłem z tym, co to oznacza. Jeśli 89,7 procent innych wariantów ciebie jest dupkami, to najprawdopodobniej i ty nie wygrałbyś w konkursie na osobowość roku.Najgorsze jest to, że prawie wszystkim spośród nich nieźle się powodzi. Na pewno lepiej niż mnie. Ale oto akurat nietrudno.

Czasami, kiedy myję zęby i spoglądam w lusterko, przysiągłbym, że moje odbicie wygląda na rozczarowane. Kilka lat temu zdałem sobie sprawę z tego, że nie tylko nie mam żadnych superumiejętności, ale nawet nie radzę sobie zbyt dobrze z byciem sobą.

 

About the author

Ioannes Oculus

I am addicted to languages, both modern and ancient. No language is dead as long as we can read and understand it. I want to share my linguistic passion with like minded people. I am also interested in history, astronomy, genealogy, books and probably many others. My goals now are to write a novel in Latin, a textbook for Latin learners, Uzbek-Polish, Polish-Uzbek dictionary, modern Uzbek grammar and textbook for learners. My dream is to have a big house in UK or USA where I could keep all my books and have enough time and money to achieve my goals.

Leave a Comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.