Andrzej Pilipiuk, Dziedziczki, [Fabryka Słów] Lublin 2007
Informatyczka poczuła straszliwy zamęt w głowie.
– Wilkołaki też istnieją? Może jeszcze elfy i krasnoludy? – prychnęła.
– Może teraz, gdy nie gotuje się już często na piecu, wymarły. Wilków też już nie ma tak dużo…
– Co ma piernik do wiatraka?
– Wilkołak rodzi się, gdy kobieta nie uważa i kawałek węgla wpada jej do garnka, podczas gotowania wigilijnej wieczerzy. Drugim sposobem jest zjedzenie mięsa ze zwierzęcia, które rozszarpały wilki. Jeśli potem urodzi dziecko… Tak przynajmniej opowiadali. Nie wiem. Nigdy nie spotkałam oborotnia, choć w dzieciństwie dużo się o nich nasłuchałam.
Trzecia i póki co ostatnia to odsłona przygód kuzynek Kruszewskich. Zdania, jak zwykle przy kolejnych tomach są podzielone. Jednym się podobają, inni uważają, że to już nie to samo. Czy “Dziedziczki” są lepsze niż poprzednie dwie części? Nie znoszę takiego pytania, więc nie odpowiem. Owszem, wydają się być trochę inne, ale to nie ujmuje im uroku. Zmienia się otoczenie i akcja, bo przenosimy się z Krakowa na wieś. Przez to też zmienia się tempo narracji, pomysł na fabułę. Moim jednak zdaniem to ubogaca, bo nie można ciągle siedzieć w tym samym i powtarzać jeden i ten sam pomysł.
Autor dużo miejsca poświęca Monice i nie ma się co dziwić. Trawić ją będzie najstarsza choroba świata – miłość. Zakochana w jednym, spotyka drugiego i już nie jest to takie proste. Tym bardziej, że coś za tym wszystkim jeszcze stoi. Ale cicho sza! Poza tym kuzynki restytuują rodzinną posiadłość, a alchemik wybiera się na Formozę…
Książka kończy się… Niestety albo “stety” nie powiem jak. Widać jednak, że chyba to koniec cyklu i na trylogii pozostanie. A szkoda… Warto sięgnąć po tę pozycję, a dla tych którzy jej nie mają, to polecam jej zakup.