Osobiste Pasje Travels

Ukraina 2010, część 1 (4-7 lipca)

Miała być relacja na bieżąco, ale niestety to się nie udało. Laptop przewędrował całą tą trasę niezbyt używany, po prostu brakowało czasu. Teraz jednak przystępuję do napisania w miarę systematycznej relacji. Będzie się ona ukazywać w odcinkach, w miarę jak ją będę pisał. Trasa, którą pokonałem wynosiła prawie 4 tysiące kilometrów (tak wyliczyłem przy pomocy Google Maps). Wyruszyłem 4 lipca, do Polski wróciłem 20 lipca, podróż zakończyłem 22 lipca w Katowicach. Będę więc opisywał co się po kolei działo, głównie po to aby zachęcić innych do podobnych podróży oraz podzielić się moimi wrażeniami i kilkoma praktycznymi radami.

4 lipca 2010 – niedziela, dzień przyjazdu na Ukrainę

Plackarta

Plackarta – miejsca w pociągach jakimi podróżowaliśmy po Ukrainie.

Przyjechałem wraz z dwójką znajomych na Ukrainę. Tym razem do Przemyśla dojechaliśmy samochodem (zazwyczaj wybierałem pociąg). Mogłem go tam zostawić dzięki gościnności miejscowego Seminarium Duchownego. Mimo opóźnienia spowodowanego przymusowym postojem w Jarosławiu (odbywały się tam okolicznościowe wyścigi rowerowe) udało nam się spokojnie zjeść przepyszne lody. Kawiarnia Fiore jest ze wszech miar godna polecenia. Wyśmienite lody tejże kawiarni stały się już stałym elementem moich wypraw na Wschód (nie wspominając o obowiązkowej kawie). Potem przeszliśmy na dworzec i pojechaliśmy busem (2 zł) na granicę do Medyki. Nowością tam był nowym polski budynek odpraw. Natomiast ruch był znikomy, co zaobserwowałem już w zeszłym roku. Praktycznie w ogóle nie czeka się w kolejkach. Inaczej było na przystanku marszrutek. Sporo osób chciało się dostać do Lwowa, co spowodowało niemiłe przepychanki i nerwowość. Na szczęście udało nam się zabrać już drugą marszrutką do Lwowa (15 hrywien).

Lwów. Co za miasto! Mimo że byliśmy właściwie przejazdem, to zawładnęła mną atmosfera tego miasta. Czuję się tutaj tak dobrze, jak w domu i może Lwów zawładnął trochę moim sercem? Całe szczęście, że na koniec (a właściwie prawie całą połowę) naszej podróży zatrzymujemy się we Lwowie.

Bilety do Odessy mieliśmy już kupione przez mojego znajomego. Wykupione mieliśmy plackarty, czyli trzecią klasę w pociągu nocnym. Dla trzech osób wyszło nas to 240 hrywien. Plackarty to miejsca do spania w wagonie bez przedziałów. Są takie udawane przedziały, gdzie śpią cztery osoby, ale nie ma drzwi tylko od razu korytarz i na przeciwległej stronie jeszcze dwa miejsca boczne. Nie potrzeba zabierać ze sobą śpiworów ani nic z tych rzeczy, gdyż wszystko łącznie z pościelą dostaje się na miejscu. Boczne miejsce na dole zamienia się łatwo w stoliczek z dwoma siedzeniami, a pod spód można dać bagaż. Obok mnie jechała jakaś rodzinka, używali języka rosyjskiego, więc ciężko było się dogadać. Jeszcze nie „rozkręciłem” się w używaniu ani ukraińskiego, ani rosyjskiego.

5 lipca 2010 – nad morze

Ja w morzu

Drugi raz w życiu pływałem w morzu.

Po średnio przespanej nocy, głównie ze względu na za krótkie i za wąskie miejsce (tak to jest jak się urosło) zostało mi jeszcze kilka godzin w pociągu. Za 4 hrywny kupiłem sobie kawę. Nie najlepsza, ale uzależnienie nie pozwalało się bez niej obejść. Pasażerowie (nie wszyscy) kursowali to toalety, aby wypełnić podstawowy higieniczny rytuał. Skutkowało to totalnym zalaniem toalety wodą. Toalety są w ukraińskich pociągach w złym stanie, chyba nawet gorszym niż u nas. Największym problemem było jednak co innego. Ukraińcy chyba nienawidzą przeciągów i świeżego powietrza, stąd nigdy nie otwierają okien. Ani w marszrutkach, ani w pociągu. Można sobie wyobrazić jakie jest powietrze po całej nocy w wagonie bez wentylacji. Każdy łyk świeżego powietrza stawał się w tej sytuacji bezcenny.

Do Odessy dotarliśmy z niewielkim opóźnieniem. Gdy poszliśmy na miasto wymienić pieniądze okazało się, że we Lwowie (a chyba i na granicy) były trochę lepsze kursy. Przeszliśmy się trochę ul. Puszkińską, jednak szybko zawróciliśmy na dworzec, aby stamtąd odjechać marszrutką do Illicziwska (6 hrywien za osobę + 1 za bagaż). W tej miejscowości mieści się bowiem dom sióstr elżbietanek, w którym mieliśmy umówione noclegi. Siostry są bardzo miłe i chętnie będą zapraszać turystów, bo od tego roku rozbudowały się i mają miejsca noclegowe.
Przy okazji warto zwrócić uwagę na język miejscowy. Nazwa miejscowości bowiem raz zapisywana jest z rosyjska, raz z ukraińska, miejscowi podobnie używają raz jednego raz drugiego. To duży problem Ukrainy, gdzie obowiązują w praktyce te dwa języki, a nie jak u nas jeden. Co więcej, nie zawsze się da dogadać po ukraińsku na wschodzie kraju, a natomiast na zachodzie rosyjski nie jest zbyt mile widziany. Ukraiński też różni się zależnie od regionu. Kraj jest m.in. przez to podzielony.

Wróćmy jednak do podróży. Siostry przywitały nas obiadem, po którym nastąpił długo oczekiwany przeze mnie moment, czyli prysznic. Po wczorajszym dniu, podróży pociągiem i marszrutką (a pogoda była wspaniała, czyli upał) był on niezbędny do życia. Jeszcze potem Msza św. i to co nad morzem robi większość turystów, czyli spacer na plażę. Nie mam zamiłowania do morza. Byłem już wcześniej nad czterema, najpierw nad Północnym, potem Śródziemnym, półtora roku temu nad Bałtykiem, rok temu nad kanałem La Manche. W pierwszym zamoczyłem stopu, w drugim raz pływałem. Tyle było moich kontaktów z morzem. Tak więc teraz było piąte do kolekcji i jak się okazało drugie, w którym pływałem. Nie miałem większych chęci do zanurzania się w słonej wodzie, ale coś mnie pokusiło i nie żałuję, choć nie spowodowało to jakiejś zmiany w moim nastawieniu do morza. Po plaży poszliśmy na pizzę do pizzerii Mamma Mia mieszczącej się w kinie Neptun przy ul. Lenina 14. Szczerze mówiąc nie polecam. Pizza nie była taka zła, ceny średnie, ale karaluch się przeszedł ścianą na naszych oczach, więc nie zawitaliśmy tam powtórnie. Dla odwiedzających Illicziwsk polecam drugą pizzerię – Celentano, która znajduje się niedaleko tej  pierwszej, a którą odkryliśmy za późno, żeby do niej wstąpić.

6 lipca 2010 – Odessa

We wtorek wyruszyliśmy na zwiedzanie Odessy. Wstaliśmy niespiesznie i dopiero po godzinie dziesiątej marszrutką nr 25 wyjechaliśmy do tego portowego miasta. Mimo upałów, wzmożonych szklarniowymi warunkami w busiku, nie poniechałem planów intensywnego zwiedzania. Odessa jest stosunkowo młodym miastem. Mimo tego ma swój urok i jest co zobaczyć. Główne ulice są ocienione wspaniałymi platanami.

Grecki napis w Odessie.

Grecki napis w Odessie.

Nasze zwiedzania zaczęliśmy od cerkwi św. Trójcy z 1808 r. Potem przeszliśmy ul. Katerynynską (Катерининська вул.) do rzymsko-katolickiej katedry Uspeńskiej (Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny lub Wniebowzięcia). Na bokach frontony widać rzeźby św. apostołów Piotra i Pawła, co pięknie przypomina o różnych charyzmatach Kościoła. Katedra ma ładny wystrój, choć niezbyt bogaty i głównie współczesny. W 1949 r. urządzono tu salę sportową. Mimo że teraz wygląda ładnie, to strasznie boli fakt, że została (i nie tylko ona) tak potwornie zniszczona przez bolszewików. Z katedry przeszliśmy na Plac Grecki (Грецька пл.). Z tym miejscem szczególnie wiąże się grecka historia Odessy. W starożytności istniała bowiem na miejscu tego miasta grecka osada Istrion. Odessa zaś przyczyniła się do odrodzenia nowożytnej Grecji, gdyż tutaj miała swoją siedzibę organizacja Filiki Eteria, która przyczyniła się do wolności Grecji. Co ciekawe można tutaj spotkać napisy w języku greckim. Idą dalej przy ul. Hawanna (Гаванна вул.) natknęliśmy się na nieduży kościółek rzymsko-katolicki pw. św. Piotra zbudowany w 1912 r. Spodobał mi się w nim bardzo ładny i zdobiony drewniany konfesjonał. Ciekaw jestem czy jest współczesny czy też jakimś cudem ominęła go bolszewicka pasja walki z religią. Dalej widzieliśmy pałac Tołstoja, pałac Potockiego (niewielki w porównaniu z pałacami Potockich we Lwowie czy Łańcucie), bibliotekę publiczną z początków XX w. Potem musieliśmy się trochę wrócić do centrum i przeszliśmy pod odeską operę. Jest to imponujący budynek zaprojektowany przez F. Fellnera i H. Helmera, którzy projektowali także hotel George (Lwów), Kasyno Szlachecki (Lwów), teatr we Wiedniu, czy teatr w Czerniowcach. Może ona pomieścić ponad półtora tysiąca widzów. Nie weszliśmy do środka, ale odbiłem sobie to potem we Lwowie. Z innych miejsc w Odessie, które widzieliśmy to należy wymienić jeszcze port i olbrzymie molo z dworcem kolejowym i hotelem Odessa, Schody Potiomkinowskie (znane, choć poza wielkością nie robią szczególnego wrażenia).

Opera w Odessie.

Przed odeską operą.

Takie zwiedzania nas wymęczyło i musieliśmy znaleźć jakąś pizzerię. Niełatwo jest znaleźć coś taniego (ceny zaczynają się zazwyczaj od 70 hrn), ale na ul. Preobrażeńskiej (Преображенська вул.) znaleźliśmy pizzerią, gdzie można było zamówić duża pizzę już za 50 hrn. Wracając ku dworcowi natknęliśmy się na miłą niespodziankę, a mianowicie targ książek. Wpadłem w niego i moi towarzysze musieli poczekać aż nasycę oczy widokiem książek (przy okazji wzmocniło się postanowienie opanowania języków ukraińskiego i rosyjskiej, żeby je przeczytać). Wieczorem tego dnia byliśmy jeszcze w kawiarni na meczu, ale to było w Illicziwsku.

Odessa ogólnie rzecz biorąc jest ładnym miastem. Mieliśmy trochę za mało czasu i zbyt ogólny przewodnik, żeby ją dokładnie zwiedzić. Jednak nie ma chyba aż tyle zabytków, żeby na zwiedzanie potrzebne było więcej niż dwa, trzy dni. Ma za to swój pewien urok, szczególnie przez platany posadzone wzdłuż ulic. Nie wiem natomiast jak wygląda odeska plaża.

7 lipca 2010 – Akerman

Znowu na plaży.

Znowu na plaży.

Był to jeden z najciekawszych dni tej podróży. Przed południem niewiele się działo. Poszliśmy na plażę, gdzie jako “wielki” amator opalania, spisywałem swoją relację w zeszycie i trochę popływałem. Potem podeszliśmy ul. Lenina pod jego pomnik. Zbrodniarz został ładnie odnowiony na złoto. O tempora, o mores! Niestety jego kult dalej trwa. Ponoć sam Illicziwsk nosi swoją nazwę na cześć jego bądź jego ojca Ilji Nikołajewicza Uljanowa.

Twierdza Akerman.

Z siostrą Karoliną przed wejściem do twierdzy Akerman.

Po południu z siostrą przełożoną pojechaliśmy samochodem (jaka miła odmiana od marszrutek) do Biłhorodu. Tam znajduje się sławna twierdza Akerman, zbudowana w miejscu starożytnej kolonii greckiej Tyry. Tak to moje podróżowanie zaczyna sięgać nawet starożytności. Trzeba chyba będzie się przejechać do Grecji. Twierdza robi niesamowite wrażenie. Wznoszona była od XIII do XV w., a gdy w 1484 r. sułtan turecki Bajazyt II ją zdobywał potrzebował na to 350 tysięcy wojska i 16 dni! Za naprawdę niewielkie pieniądze (5 hrn) można wejść na teren fortecy i poruszać się po niej bez żadnych ograniczeń. Nikt nikogo nie pilnuje gdzie chodzi, można więc wejść na mury, do baszt. Chyba tylko w dwóch miejscach kraty uniemożliwiają wejście w niektóre pomieszczenia. Niesamowite wrażenie tak przechadzać się po murach, po których kilkaset lat temu chodzili strażnicy, bronili twierdzy przed muzułmanami. W części, która służyła garnizonowi nie ma prawie nic współczesnego, co jest jeszcze większym plusem. W większej, służącej też cywilom (gdzie m. in. znajduje się minaret z czasów tureckich) można za opłatą przebrać się w stroje stylizowane na dawne, zrobić zdjęcia czy też strzelić z łuku (wszystko za dodatkową opłatą). W Biłhorodzie widzieliśmy jeszcze cerkiew św. Jana i cerkiew Zaśnięcia Przeczystej Bogurodzicy. W drodze powrotnej zahaczyliśmy o słynną winnicę Szabo, ale poza sklepem firmowym nie było tam nic ciekawego (a ceny jak w marketach).

Akerman - strzelanie z łuku.

Akerman – strzelanie z łuku.

Tego dnia wieczorem czekało nas też poważne wyzwanie techniczne. Siostry na satelicie nie miały żadnego kanału transmitującego mecz półfinałowy. Miałem laptopa i kartę telewizyjną. Przy pomocy dołączonej do niej antenki ledwo, ledwo złapałem pierwszy kanał telewizji ukraińskiej, na którym leciał mecz. Polska myśl techniczna stanęła na wysokości zadania i wespół z budowlańcami z polski pracującymi u sióstr przy pomocy długich kabli ulepszyliśmy nasza antenę. Obraz, choć czarno-biały był w miarę wyraźny, głos też był dobrej jakości (bez szumów i trzasków). Udało nam się w ten sposób obejrzeć zwycięstwo Hiszpanii nad Niemcami.

Następnego dnia wyjeżdżaliśmy na Mołdawię, ale o tym będzie w następnym odcinku relacji o tegorocznej podróży na Ukrainę i Mołdawię.

About the author

Ioannes Oculus

I am addicted to languages, both modern and ancient. No language is dead as long as we can read and understand it. I want to share my linguistic passion with like minded people. I am also interested in history, astronomy, genealogy, books and probably many others. My goals now are to write a novel in Latin, a textbook for Latin learners, Uzbek-Polish, Polish-Uzbek dictionary, modern Uzbek grammar and textbook for learners. My dream is to have a big house in UK or USA where I could keep all my books and have enough time and money to achieve my goals.

1 Comment

Leave a Comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.